Travis
Wybuchliśmy niepohamowanym śmiechem (oprócz
Dumbledora, który tylko uśmiechnął się lekko i pomógł wstać Rachel z ziemi),
zaraz kiedy nasze mózgi przekazał fakt (niezły zapłon, tak w ogóle), że Rachel
nazwała tego profesora Świętym Mikołajem.
Bez urazy dla niego, ale on z
całą pewnością nie przypominał tego gostka. Po pierwsze- ogólnie cała jego
sylwetka, on był chudy, zdecydowanie za wysoki, po drugie- jego twarz, była
jakaś taka jakby na swój sposób coś go trapiło, po trzecie- wątpię, czy Święty
ma okulary, po czwarte- jego strój, błagam, jak on mógł przebrać się w
niebieską SUKIENKĘ (pomijając jeszcze sam fakt, że to strój dla kobiet,
powinien być czerwony, jeśli to on dostarcza prezenty dzieciom na całym
świecie), i jeszcze miał na głowie ten dziwny, kanciasty beret. Jedyne co miał
wspólnego z Mikołajem, to broda i niebieskie oczy.
- Bardzo zabawne- żachnęła się
Rachel, kiedy po chwili nadal śmialiśmy się jak hieny.
- Nawet nie masz pojęcia…-
zacząłem.
- …Jak bardzo- dokończył za mnie
Connor i obaj przybiliśmy sobie piątkę. Czasami mam najlepszego brata na
świecie, o ile akurat nie kradnie mi Coli. A ona tak słodko się złości! Jak
mały aniołek z tymi płomienistymi włosami…
- Eh, to nie twoja wina, Rachel-
mruknął Leo i podszedł do niej obejmując ją ramieniem oraz puszczając do niej
oczko. Ona zmiażdżyła go spojrzeniem tych zielonych oczu i tylko pufnęła z
niezadowolenia. Ale zauważyłem, że uśmiechnęła się po tych słowach. Z tą
swoją słodkością…
- Dobra, kochani, pora się
zbierać! Wszystko spakowane?- zapytał się dyrektor i rozglądnął się dookoła.
- Tak, tylko jak to weźmiemy?-
odparła Ann, patrząc bezradnie na pokaźne stosy naszych rzeczy. W sumie, nie
dziwię jej się, że wydaje się taka zmartwiona, sam nie miałem zielonego pojęcia
jak to wszystko przeniesiemy. Ale na
mojej głowie to nie jest, więc trudno.
Chociaż,
podobno, ten staruszek jest czarodziejem, dla niego nie powinno to być
kłopotem- o ile rzeczywiście jest z tym za kogo się podaje. Może to Marsjanin,
wysłany aby posiąść nasze mózgi do wytworzenia armii zombi, które
pokonają króla Wenus? Travis, stop tych teorii spiskowych, stop. To nie
Marsjanin, nigdzie nie ma czułków, opanuj się!
- Ważniejsze jest dokąd nasz
zabierasz, a raczej PORYWASZ?- sapnął Oktawian, czym zasłużył na oberwanie ode
mnie ręką w tył głowy. W odpowiedzi tylko zacisnął pięści posyłając mi
piorunujące spojrzenie, a ja skrupulatnie zacząłem obserwować detale trawy i
gleby pod moimi stopami.
- Nie tutaj, nie teraz. Ściany
mają uszy- odparł spokojnie.
- Ale ja tu nie widzę żadnych
ścian…- powiedział powoli Leo drapiąc się po głowie.
- To była przenośnia! –pufnęła Piper wywracając oczami.-
To co, idziemy?
- To chodźmy ich poszukać!- mruknął wesoło profesor i żwawym
krokiem ruszył do lasu. Spojrzeliśmy na siebie ze zdziwieniem.
- Ale… Profesorze! Teraz tam rozgrywa się bitw o sztandar,
nie jestem pewien, czy to bezpieczne…- zaczął Leo z szeroko otwartymi oczami,
kierując się za Dumbledorem.
- Dla takiego starca jak ja? Nie jestem aż taki słaby na
jakiego wyglądam. A jak myślicie dokąd mogli pójść, kiedy my cuciliśmy pannę
Dare?- przerwał mu dyrektor nawet nie zwalniając kroku. Chcąc nie chcąc,
musieliśmy za nim pójść. Jak na to spojrzeć z innej strony, miał rację.
- A co z bagażami?- krzyknąłem, próbując go dogonić po raz
kolejny. Ten staruszek miał zdecydowanie za dużo energii i za długie nogi-
musieliśmy biec, aby za nim nadążyć.
- Jakimi bagażami?- odrzekł zaskoczony. Jak na komendę
odwróciliśmy się, a pod sosną nie było ani jednej naszej rzeczy.
- Ale…ale…jak?-jąkała Ann. Chyba po raz pierwszy czegoś nie
wiedziała. Ogarniacie? Córka Ateny czegoś nie wiedziała! Będę to jej wypominać
do końca życie. BUHAHAHA!
- Czarna magia- powiedział Leo ze śmiertelnie poważną miną.
Parsknęliśmy śmiechem, on musi być kiedyś aktorem, ten jego wyraz twarzy,
rozbrajał.
- Nie, zwykła magia, wszystkiego nauczycie się w Hogwarcie-
wtrącił się Dumbledore.
Mam nadzieję, że nauczymy się też pożytecznych rzeczy, typu,
wyczarowywanie fajerwerków, Coli, farbowania włosów, Coli, Coli no i
najważniejsze: Coli. Wspominałem już o Coli?
Powoli dochodziliśmy do lasu, skąd dobiegły nas odgłosy
bitwy. Teraz spróbuj zabrać stamtąd dwóch wariatów, którzy uwielbiają bitwy o
sztandar. Brzmi wprost genialnie, czyż nie?
Zapowiada się piękny wieczór….
***
(A/N To jest narracja
3-osobowa, nie umiem tego opisać z punktu widzenia Harry’ego)
Harry obudził się zlany potem. Na
początku nie wiedział gdzie się znajduje. Ciemne ściany, mało światła nawet jak
na noc. To nie pokój u Dursleyów, tam wszystko było jasne i pogodne, bo to był
pokój Dudziaczka. Oczywiście, Harry zaraz po przeprowadzce wyciemnił ten pokój
swoimi rzeczami.
Po chwili wspomnienia z
poprzedniego dnia wróciły wręcz ze zdwojoną siłą.
Dementorzy.
Wydalenie z Hogwartu.
Zakon Feniksa.
Broń.
Syriusz. On był jedyną pozytywną
rzeczą w całym wczorajszym dniu. Jego ojciec chrzestny. Jego jedyna rodzina.
Oczywiście, miał dwójkę wspaniałych
przyjaciół Hermionę i Rona, lecz to nie to samo co prawdziwa rodzina. Pani
Wesley próbowała być jego matką, ale on wiedział, że nikt nie zastąpi mu Jamesa
i Lily.
Nie wiedział czy to normalne, ale
czuł wielką dumę, kiedy o nich pomyślał.
O ich miłości.
Nadziei, która ich przepełniała.
Woli walki.
Odwadze.
O tym, jak mogli z łatwością
oddać życie za nawet kompletnie nieznajomą osobę.
Lojalności wobec przyjaciół.
Kochał swoich rodziców i za
każdym razem, kiedy sobie uświadamiał, że nigdy nie zobaczy ich twarzy, nie
poczuje dotyku ich ramion w jego gardle powstawała wielka gula, której nie mógł
przełknąć.
Chciał być taki jak oni.
Oczywiście, nie chciał być martwy, chciał walczyć, nigdy się nie poddawać, mieć
siłę i brnąć z nią przez życie. Ale to nie takie proste. Lord Voldemort
powstał, chce go zabić, zniszczyć wszystko co kocha, zrujnować, zburzyć i
złamać każdego czarodzieja.
Nie może mu na to pozwolić. Tylko
jak zatrzymać takiego człowieka?
Bez serca.
Bez sumienia.
Okrutnego.
Sadystycznego.
Klinicznego psychopatę.
Kochającego śmierć.
Ubóstwiającego zniszczenie.
Kogoś, kto nikogo nie lubi.
Kogoś, kto nie jest lubiany.
Kogoś, kto zbiera zwolenników i
ich utrzymuje poprzez strach, przed jego zemstą.
Wymyślić jakąś pułapkę i wziąć go
podstępem?
Nie możliwe, przecież jest
geniuszem.
Inteligentnym.
Bystrym.
Znającym o wiele więcej zaklęć.
Bardziej doświadczonego.
Potężniejszego.
Nieśmiertelnego.
Bez żadnej widocznej słabości.
Może nie wydawałby się aż taki
straszny, gdyby nie ta nieśmiertelność. Przecież w jaki inny sposób mógł się
odrodzić, tego feralnego dnia. Po raz kolejny Harry, chciał amputować sobie
mózg- znów powróciły wspomnienia. Bynajmniej nie dobre.
Cmentarz.
Moddy.
Crouch.
Turniej.
Voldemort.
Śmierciożercy.
Glizgogon.
Cedrik Diggory.
Oh… Bogowie, bogowie… Cedrik. O ile to w ogóle było możliwe,
poczuł się jeszcze gorzej.
Cedrik, ten Krukon, przed którym
świat stał jeszcze otworem. Zdolny i inteligentny, mógł przebierać w ofertach
pracy.
Zginął. Przez Harry’ego. Przynajmniej
tak mu się zdawało.
To on kazał chwycić puchar.
To on chciał grać fair.
To on uratował go przed
żywopłotem.
To on nie obronił go.
Potter przeklął w myślach.
Przestań. Powiedział sobie stanowczo.
Ale nie podziałało- to jest tak,
jakby ktoś mówił ci, żebyś nie myślał o czerwonych butach. Przez to myślisz
tylko o tych czerwonych butach.
Harry wygramolił się powoli z łóżka,
nie chcąc budzić głośno chrapiącego Rona i zamkniętej w klatce Świnki. Cicho stawiał bose stopy na zimnej podłodze. W nocy ten i tak mroczny budynek zdawał się promienieć Czarną Magią. Absolutnie nie było to pozytywną cechą.
Zadrżał. Z zimna. Było lodowato jak na sierpień. Może to aura tego domu? Nie chciał wiedzieć- wolał myśleć, że wysiadło ogrzewanie...Lub coś w tym stylu.
Zszedł po schodach, czując jak każde skrzypnięcie stopnia sprawia, że dom się budzi, jakby zakłócał mu jakiś rytuał. Bynajmniej, nie był z tego zadowolony.
Doszedł na parter.
To co tam zobaczył, przebijało wszelkie wyobrażenie- cały hol był zapchany kuframi skrzynkami, walizkami i Bóg wie jeszcze czym!
Z trudem stłumił krzyk. Zapowiadał się wspaniały dzień....