sobota, 24 października 2015

Rozdział czternasty, czyli eliksiry

Hej?
Właściwie, nie wiem od czego zacząć.
Przepraszam. Tak strasznie przepraszam.
Praktycznie rok nie dawałam znaku życia. Mogłabym to zwalić na szkołę, ale ona ponosi tylko część winy.
Prawda jest taka, że nie miałam chęci. 
Zapomniałam o moich dwóch ukochanych seriach. 
Ale przede wszystkim zapomniałam o tej garstce osób, która to czyta. 
Przepraszam. Na prawdę przepraszam. I wiem, że nie mam jak Wam to wynagrodzić.
Możecie się na mnie wydzierać. Proszę bardzo. Nie będę zła, bo wiem, że postąpiłam źle.
Czemu nie zawiesiłam bloga? Bo wiedziałam, że jakbym to zrobiła, to już bym nigdy nie wróciła. A chciałam wrócić.
Dlatego powracam. I dam z siebie wszystko. I już nikogo nie zawiodę.
Przysięgam na Styks.

Amadea

***

Rozdział czternasty, czyli eliksiry 


Rachel

                    Rachel była przerażona, wystraszona, i szczerze powiedziawszy, miała wszystkiego dość. W takich chwila jak tamta, nienawidziła siebie.
                    Nienawidziła bycia wyrocznią. Przez wizje. Głupie, głupie wizje. Czemu wyrocznia chociaż raz, jeden jedyny raz nie mogła mieć wizji pełnej sielanki i radości? No tak. Bo duch wyroczni był straszną jędzą.
                    Czasami Rachel mogła przysiąc, że słyszy jej myśli. Te wredne uwagi, rzucane na wiatr. A czasami wydawało jej się, że panikuje. Ale najczęściej miała ochotę udusić samą siebie, byle to coś w jej głowie się zamknęło.
                    Ale życie nie jest takie proste.
                    Bo jej życie musi być przecież pełne min i kolców.
                    - Rachel, rusz się! Blokujesz drogę! – Travis zawsze był bardzo miły i pełny grzeczności. Szczególnie wirując w powietrzu pomiędzy jednym, a drugim stworem. Rachel w tylko na niego spojrzała, przygryzając wargę. Czemu on musiał być taki beznadziejny?
                    Dobra, skup się Dare. Ta wiedźma zawsze podrzuca ci najgorsze rzeczy, więc tym razem to była tylko jedna wersja. Skup się na wywijaniu tym ostrym, nieporęcznym sztyletem, tak samo jak reszta. Tylko z większą gracją.
                    Rachel spojrzała na pole walki. Albo na miejsce lekcji. Te dwie rzeczy w tamtym momencie były przecież tym samym. Praktycznie wszyscy stali nieruchomo w miejscu, wyklinając cały świat i głównie sadystycznego nauczyciela. Swoją drogą, ten aktualnie latał nad nimi na miotle, krążąc jak sęp nad padliną, i pijąc swoją kawę z kubka z napisem „The best teacher on the world”. Ego miał niezłe. I szatański uśmiech był niczego sobie.
                    Po chwili namysłu, bardzo szybkiego, Rachel stwierdziła, że zostawi walkę profesjonalistom. Bo i tak nogi jej się trzęsły, a dłonie drżały.
                    Na co to ona narzekała?
                    Ach tak.
                    Głupie, głupie przepowiednie.

Percy

                    Jeżeli Jeremy’ego uznałem za najlepszego nauczyciela świata w ciągu zaledwie ułamka sekundy (kto nie kocha sadystów, prawda?), tak samo szybko znienawidziłem profesora Snape’a.
                    To nie dlatego, że Harry narzekał na niego przez praktycznie cały nas pobyt na Grimmauld Place, na prawdę nie dlatego. Chodziło o jego spojrzenie. I oczy. I wieczny, sarkastyczny uśmiech.
                    Przypominał kogoś, kogoś, kto chciał zniszczyć świat. Nie, że była to jakaś nowość, każdy pragnął zniszczyć świat w świecie bogów greckich i rzymskich.
                    Ale ten człowiek miał oczy Gai, która pojawiała się mu w snach. I jej uśmiech.
                    Jego lekcje, swoją drogą, nie przypominały raju według Percy’ego Jacksona. Nie było tam niebieskich ciastek, a każdy wie, że takie są najlepsze. Może i nie było tam potworów, ale czasami potwory były lepsze od ludzi.
                    Konwersacja z randomowym monstrum była zwykle taka sama:
                    Heros: O nie, kolejny brzydki potwór.
                    Potwór: Zjem cię, głupi herosie!
                    Heros: Też tęskniłem!
                    Percy sądził, że czasami porządna i kulturalna rozmowa na miecze z własnym wrogiem, który próbuje ciebie zabić, jest dużo lepsza niż lekcja Eliksirów. Ale lepiej zacząć od początku.
                    Najpierw czekali dziesięć minut na powrót Leona Valdeza do świata ruszających się. Bo kto, jak nie on, przegrałby z wojownikami ziemi?
                    - To nie moja wina! Było ich TRZECH!- Leo bardziej próbował przekonać siebie niż resztę, że to nie jego wina. Nikt go i tak nie słuchał.
                    - Może powinniśmy poprosić kogoś o pomoc? – zastanawiał się Jason.
                    - A widzisz tu kogokolwiek? Wszyscy nagle się po prostu ulotnili! – westchnęła Piper.
                    - Chyba powinniśmy znaleźć lochy – stwierdziła Ann.
                    - Lochy? Czy to przypomina ci jakiś średniowieczny zamek? – spytał się Leo. Potem spojrzał na budynek. – Ok, chodźmy poszukać lochów.
                    - Brawo Leo.
                    W ten sposób, po około piętnastu minutach, Percy wraz z przyjaciółmi doszli do Sali, gdzie odbywały się zajęcia profesora Snape’a. (Brzmi jak początek jakiejś bajki dla dzieci.)
                    Oczy wszelakiej barwy zwróciły się na nich. Jakby byli cudem. W sumie, wyglądali trochę okropnie, zziajani i czerwoni na twarzy.
                    - Kogo ja tu widzę. Nasi Amerykańcy zaszczycili nas swoją obecnością. – Jego ironia niemal nabrała kształtu.
                    - Przepraszamy, nie mogliś... – zaczęła Ann, ale nauczyciel przerwał jej głosem jak stal.
                    - Minus trzy punkty dla Gryffindoru. Za każdego z was. Siadać.
                    Gryfońscy uczniowie wydali dźwięk rozpaczy. Herosi z grobowymi minami i przekleństwami w myślach usiedli na wolnych miejscach, na końcu klasy.
               - Jak już wcześniej wspomniałem, zanim mi przerwano – zaczął profesor, spoglądając znacząco na Percy’ego.– Dzisiaj będziemy warzyć pewien specyficzny eliksir. Eliksir rozśmieszający, mało składników, ale najmniejszy błąd zniszczy efekt. Tutaj... – Machnął dłonią, a na tablicy pojawił się przepis, którego Percy jako dyslektyk nie mógł odczytać. Ale mimo tego pokiwał głową z zamyśloną miną, jakby wszystko rozumiał.
               - Macie recepturę... Za godzinę macie oddać gotowy eliksir do mnie, na zaliczenie oczywiście.
               Po czym usiadł na krześle, a jego czarna szata i blada twarz sprawiła, że przypominał osobę niemal umarłą. Percy ustawił kociołek, odgarnął włosy z czoła, podrapał się po nim i zamarł.
               - Właściwie... Jak włączyć płomień?
               Annabeth, siedząca obok niego,  zmarszczyła brwi. Spojrzała na palnik i również zamarła.
               - Percy,  nie mam zielonego pojęcia.
               - Mądralińska, zawodzisz mnie.
               Oberwał mocnym kopnięciem w piszczel. Bardzo, bardzo mocnym.
               - Leo, podpal to. – Leo odwrócił się do nich na dźwięk swojego imienia, ze swoją typową miną. Miną „nie rozumiem”.
               - Podpalić? Zawsze i wszędzie, ale co? – Uśmiech sprawił, że Percy aż się skrzywił. Nadal miał żal do syna Hefajstosa o spalone łóżko i niemal cały domek w Obozie.
               - Palnik. Nic innego. Tylko palnik. Żadnego stawania w ogniu.
               Leo obdarzył Ann smutnym  spojrzeniem, ale wykonał jej prośbę bez zastrzeżeń.
               - Dobra, ogień mamy. Teraz, co tam jest napisane?
               - Glonomóżdżku, jesteś na prawdę beznadziejny.
               - Dzięki, staram się.
               - Co to ma być? – Kiedy profesor stanął nad jego kociołkiem i do niego zajrzał, jego oczy niemal wyskakiwały. Po raz pierwszy widział, tak genialny eliksir Rośmieszający zapewne, pomyślał z ironią Percy, krzywiąc się nad zapachem wywaru.
               - Nie mam pojęcia – odpowiedział szczerze. Wszyscy, prawie, mieli urocze mgiełki unoszące się nad roztworem. U niego zamiast tego był czarny dym, zataczający kręgi i bulgoczący.
               - Przypatrz się recepturze. Dodałeś liście mgiełki. A powinieneś? – niemal wysyczał koło jego ucha.
               Na prawdę Percy  chciał mu odpowiedzieć. Ale nie umiał. Przed jego oczami litery tańczyły radosną sambę na czarnym tle.
               - Nie widzę, jestem dyslektykiem.
               Snape uśmiechnął się zwycięsko. Percy się skrzywił.
               - Liście maglu, Jackson. Liście maglu. – Machnął dłonią, a z kociołka Percy’ego zniknęło właściwie wszystko.
               - Masz jeszcze dwadzieścia minut. Lepiej się pośpiesz.
               Snape był bardzo dumny z tego, co zrobił. A Percy był bardzo, bardzo zły, słysząc chichot Oktawiana z drugiego końca Sali.