piątek, 23 maja 2014

Rozdział drugi, czyli pierwsze spotkanie


  Więc moi kochani, nadchodzi kolejny rozdział. Wszyscy się cieszą radują, ustalają ten dzień jako święto narodowe i wgl...
 A tak na serio, to przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam, że musieliście tyle czekać. Zapewne nikt nie czekał...Ale jak to się mawia- nadzieja ostatnia umiera.
 Miałam to dodać tydzień temu, ale cóż szkoła zbija. Codziennie jakiś test, lub kartkówka- kompletnie nie miałam czasu.
 Następny rozdział pojawi się kiedy zobaczę przynajmniej TRZY  komentarze.
 I takie pytanko do was, kogo w jakim domu umieścić?
 Na pewno Oktawian w Slytherinie, Percy i Ann w Gryffindorze, ale reszta to jedna wielka niewiadoma. Pomożecie? Tak ładnie proszę!

PS:  Nie jestem ani trochę zadowolona z pierwszej części, dialogi wyszły strasznie sztucznie, ale lepszych nie napiszę.
PPS: Jak mają na nazwisko Travis i Connor? Bo są różne wersje- Stoll czy Hood?

Pozdrawiam, przepraszająca Amadea

                                                                            Rozdział 2
Travis
 Wybuchliśmy niepohamowanym śmiechem (oprócz Dumbledora, który tylko uśmiechnął się lekko i pomógł wstać Rachel z ziemi), zaraz kiedy nasze mózgi przekazał fakt (niezły zapłon, tak w ogóle), że Rachel nazwała tego profesora Świętym Mikołajem.
Bez urazy dla niego, ale on z całą pewnością nie przypominał tego gostka. Po pierwsze- ogólnie cała jego sylwetka, on był chudy, zdecydowanie za wysoki, po drugie- jego twarz, była jakaś taka jakby na swój sposób coś go trapiło, po trzecie- wątpię, czy Święty ma okulary, po czwarte- jego strój, błagam, jak on mógł przebrać się w niebieską SUKIENKĘ (pomijając jeszcze sam fakt, że to strój dla kobiet, powinien być czerwony, jeśli to on dostarcza prezenty dzieciom na całym świecie), i jeszcze miał na głowie ten dziwny, kanciasty beret. Jedyne co miał wspólnego z Mikołajem, to broda i niebieskie oczy.
- Bardzo zabawne- żachnęła się Rachel, kiedy po chwili nadal śmialiśmy się jak hieny.
- Nawet nie masz pojęcia…- zacząłem.
- …Jak bardzo- dokończył za mnie Connor i obaj przybiliśmy sobie piątkę. Czasami mam najlepszego brata na świecie, o ile akurat nie kradnie mi Coli. A ona tak słodko się złości! Jak mały aniołek z tymi płomienistymi włosami…
- Eh, to nie twoja wina, Rachel- mruknął Leo i podszedł do niej obejmując ją ramieniem oraz puszczając do niej oczko. Ona zmiażdżyła go spojrzeniem tych zielonych oczu i tylko pufnęła z niezadowolenia. Ale zauważyłem, że uśmiechnęła się po tych słowach. Z tą swoją  słodkością…
- Dobra, kochani, pora się zbierać! Wszystko spakowane?- zapytał się dyrektor i rozglądnął się dookoła.
- Tak, tylko jak to weźmiemy?- odparła Ann, patrząc bezradnie na pokaźne stosy naszych rzeczy. W sumie, nie dziwię jej się, że wydaje się taka zmartwiona, sam nie miałem zielonego pojęcia jak to wszystko przeniesiemy. Ale  na mojej głowie to nie jest, więc trudno.
Chociaż, podobno, ten staruszek jest czarodziejem, dla niego nie powinno to być kłopotem- o ile rzeczywiście jest z tym za kogo się podaje. Może to Marsjanin, wysłany aby posiąść nasze mózgi do wytworzenia armii zombi, które pokonają króla Wenus? Travis, stop tych teorii spiskowych, stop. To nie Marsjanin, nigdzie nie ma czułków, opanuj się!
- Ważniejsze jest dokąd nasz zabierasz, a raczej PORYWASZ?- sapnął Oktawian, czym zasłużył na oberwanie ode mnie ręką w tył głowy. W odpowiedzi tylko zacisnął pięści posyłając mi piorunujące spojrzenie, a ja skrupulatnie zacząłem obserwować detale trawy i gleby pod moimi stopami.
- Nie tutaj, nie teraz. Ściany mają uszy- odparł spokojnie.
- Ale ja tu nie widzę żadnych ścian…- powiedział powoli Leo drapiąc się po głowie.
- To była przenośnia! –pufnęła Piper wywracając oczami.- To co, idziemy?
 - Mamy tylko malutki problem…- zaczął Connor. Spojrzałem na niego pytająco, zresztą jak wszyscy.- Nie ma Jasona i Percy’ego…- dokończył. Rozejrzeliśmy się dookoła i rzeczywiście, nigdzie ich nie było.
- To chodźmy ich poszukać!- mruknął wesoło profesor i żwawym krokiem ruszył do lasu. Spojrzeliśmy na siebie ze zdziwieniem.
- Ale… Profesorze! Teraz tam rozgrywa się bitw o sztandar, nie jestem pewien, czy to bezpieczne…- zaczął Leo z szeroko otwartymi oczami, kierując się za Dumbledorem.
- Dla takiego starca jak ja? Nie jestem aż taki słaby na jakiego wyglądam. A jak myślicie dokąd mogli pójść, kiedy my cuciliśmy pannę Dare?- przerwał mu dyrektor nawet nie zwalniając kroku. Chcąc nie chcąc, musieliśmy za nim pójść. Jak na to spojrzeć z innej strony, miał rację.
- A co z bagażami?- krzyknąłem, próbując go dogonić po raz kolejny. Ten staruszek miał zdecydowanie za dużo energii i za długie nogi- musieliśmy biec, aby za nim nadążyć.
- Jakimi bagażami?- odrzekł zaskoczony. Jak na komendę odwróciliśmy się, a pod sosną nie było ani jednej naszej rzeczy.
- Ale…ale…jak?-jąkała Ann. Chyba po raz pierwszy czegoś nie wiedziała. Ogarniacie? Córka Ateny czegoś nie wiedziała! Będę to jej wypominać do końca życie. BUHAHAHA!
- Czarna magia- powiedział Leo ze śmiertelnie poważną miną. Parsknęliśmy śmiechem, on musi być kiedyś aktorem, ten jego wyraz twarzy, rozbrajał.
- Nie, zwykła magia, wszystkiego nauczycie się w Hogwarcie- wtrącił się Dumbledore.
Mam nadzieję, że nauczymy się też pożytecznych rzeczy, typu, wyczarowywanie fajerwerków, Coli, farbowania włosów, Coli, Coli no i najważniejsze: Coli. Wspominałem już o Coli?
Powoli dochodziliśmy do lasu, skąd dobiegły nas odgłosy bitwy. Teraz spróbuj zabrać stamtąd dwóch wariatów, którzy uwielbiają bitwy o sztandar. Brzmi wprost genialnie, czyż nie?
Zapowiada się piękny wieczór….
***
(A/N To jest narracja 3-osobowa, nie umiem tego opisać z punktu widzenia Harry’ego)
Harry obudził się zlany potem. Na początku nie wiedział gdzie się znajduje. Ciemne ściany, mało światła nawet jak na noc. To nie pokój u Dursleyów, tam wszystko było jasne i pogodne, bo to był pokój Dudziaczka. Oczywiście, Harry zaraz po przeprowadzce wyciemnił ten pokój swoimi rzeczami.
Po chwili wspomnienia z poprzedniego dnia wróciły wręcz ze zdwojoną siłą.
Dementorzy.
Wydalenie z Hogwartu.
Zakon Feniksa.
Broń.
Syriusz. On był jedyną pozytywną rzeczą w całym wczorajszym dniu. Jego ojciec chrzestny. Jego jedyna rodzina.
Oczywiście, miał dwójkę wspaniałych przyjaciół Hermionę i Rona, lecz to nie to samo co prawdziwa rodzina. Pani Wesley próbowała być jego matką, ale on wiedział, że nikt nie zastąpi mu Jamesa i Lily.
Nie wiedział czy to normalne, ale czuł wielką dumę, kiedy o nich pomyślał.
O ich miłości.
Nadziei, która ich przepełniała.
Woli walki.
Odwadze.
O tym, jak mogli z łatwością oddać życie za nawet kompletnie nieznajomą osobę.
Lojalności wobec przyjaciół.
Kochał swoich rodziców i za każdym razem, kiedy sobie uświadamiał, że nigdy nie zobaczy ich twarzy, nie poczuje dotyku ich ramion w jego gardle powstawała wielka gula, której nie mógł przełknąć.
Chciał być taki jak oni. Oczywiście, nie chciał być martwy, chciał walczyć, nigdy się nie poddawać, mieć siłę i brnąć z nią przez życie. Ale to nie takie proste. Lord Voldemort powstał, chce go zabić, zniszczyć wszystko co kocha, zrujnować, zburzyć i złamać każdego czarodzieja.
Nie może mu na to pozwolić. Tylko jak zatrzymać takiego człowieka?
Bez serca.
Bez sumienia.
Okrutnego.
Sadystycznego.
Klinicznego psychopatę.
Kochającego śmierć.
Ubóstwiającego zniszczenie.
Kogoś, kto nikogo nie lubi.
Kogoś, kto nie jest lubiany.
Kogoś, kto zbiera zwolenników i ich utrzymuje poprzez strach, przed jego zemstą.
Wymyślić jakąś pułapkę i wziąć go podstępem?
Nie możliwe, przecież jest geniuszem.
Inteligentnym.
Bystrym.
Znającym o wiele więcej zaklęć.
Bardziej doświadczonego.
Potężniejszego.
Nieśmiertelnego.
Bez żadnej widocznej słabości.
Może nie wydawałby się aż taki straszny, gdyby nie ta nieśmiertelność. Przecież w jaki inny sposób mógł się odrodzić, tego feralnego dnia. Po raz kolejny Harry, chciał amputować sobie mózg- znów powróciły wspomnienia. Bynajmniej nie dobre.
Cmentarz.
Moddy.
Crouch.
Turniej.
Voldemort.
Śmierciożercy.
Glizgogon.
Cedrik Diggory.
Oh… Bogowie, bogowie… Cedrik. O ile to w ogóle było możliwe, poczuł się jeszcze gorzej.
Cedrik, ten Krukon, przed którym świat stał jeszcze otworem. Zdolny i inteligentny, mógł przebierać w ofertach pracy.
Zginął. Przez Harry’ego. Przynajmniej tak mu się zdawało.
To on kazał chwycić puchar.
To on chciał grać fair.
To on uratował go przed żywopłotem.
To on nie obronił go.
Potter przeklął w myślach. Przestań. Powiedział sobie stanowczo.
Ale nie podziałało- to jest tak, jakby ktoś mówił ci, żebyś nie myślał o czerwonych butach. Przez to myślisz tylko o tych czerwonych butach.

Harry wygramolił się powoli z łóżka, nie chcąc budzić głośno chrapiącego Rona i zamkniętej w klatce Świnki. Cicho stawiał bose stopy na zimnej podłodze. W nocy ten i tak mroczny budynek zdawał się promienieć Czarną Magią. Absolutnie nie było to pozytywną cechą.
Zadrżał. Z zimna. Było lodowato jak na sierpień. Może to aura tego domu? Nie chciał wiedzieć- wolał myśleć, że wysiadło ogrzewanie...Lub coś w tym stylu.
Zszedł po schodach, czując jak każde skrzypnięcie stopnia sprawia, że dom się budzi, jakby zakłócał mu jakiś rytuał. Bynajmniej, nie był z tego zadowolony.
Doszedł na parter. 
To co tam zobaczył, przebijało wszelkie wyobrażenie- cały hol był zapchany kuframi skrzynkami, walizkami i Bóg wie jeszcze czym!
Z trudem stłumił krzyk. Zapowiadał się wspaniały dzień....