czwartek, 11 grudnia 2014

Rozdział dwunasty

Dwunasty rozdział. Nie mam pomysłu na tytuł i czasu na długą notkę autorską, więc krótko:
Enjoy!

PS: Kogo punkt widzenia najchętniej byście przeczytali w następnym rozdziale?
PS2: Bogowie. Cztery tysiące wyświetleń. Umieram <3

Amadea :3 
Rozdział dwunasty


- TRAVIS, oddawaj mi moją tarczę!
- Wal się, braciszku, ona jest moja!
- Na gacie Hermesa, Jason powiedz mu coś!
- Nie obrażaj gaci mojego ojca, patałachu!
- Nie zapominaj, że on jest również moim ojcem!
W taki cudowny, piękny i wspaniały sposób szykowaliśmy się na pierwszą lekcję. Bliźniacy kłócili się, a ja już po minucie przestałem słuchać o czym gadają. Wyłączyłem się na ich wrzaski, co wydawało się wtedy w miarę skuteczną metodą, dopóki do awantury nie dołączył Leo.
Właściwie, sam nie jestem pewny jakim cudem i on został w to wmieszany. Po prostu nagle, moje łóżku stanęło w płomieniach, a ci idioci zaczęli skakać, piszczeć i wrzeszczeć na cały zamek: „Coś się pali!” (nawiasem mówiąc, napomknąłem im, że stanowisko kapitana Oczywistość jest już zajęte, ale nabory zostaną wkrótce otwarte).
Z opresji wyratowała mnie, o dziwo nie była to Annabeth, Hermiona. Przygnana przez ciekawość i krzyki, niemal oniemiała z wrażenia, stojąc w progu. Ciągle dziwi mnie, co dziwi tych czarodziei. Niezły paradoks, ale błagam. Nie widzieli nigdy płonącego łóżka, dwóch kretynów latających w panice po całym dormitorium, jednego Leona, który przybrał swoją najbardziej niewinną minę i jednego Jasona, który akurat po prostu załamywał się psychicznie?
Wypowiedziała to dziwne zaklęcie, zaczynające się na „a”, które wczoraj testował Percy z marnym skutkiem. W jej przypadku, strumień wody trafił bezpośrednio w płonący mebel, skutecznie go gasząc.
- Dzięki. Sam bym sobie nie poradził – Popatrzyłem się kątem oka na Leona, który nadal ze skupieniem obserwował sufit. Głupek.
- Nie ma za co – odparła i już otworzyła usta, aby coś dodać, ale zamilkła i wyszła, jakby nic się nie stało.
- Jesteście z siebie dumni? Mało wam jest z wczoraj? – ochrzaniłem ich, czując, że gadam do ścian.
Dzień, w którym bliźniacy zachowają się jak normalni, rozsądni ludzie uznam za święto narodowe, religijne i jakie tam jeszcze jest możliwe. Dodatkowo, zostanę świętym i uwierzę, że świnię latają. Chociaż to ostatnie nie jest za dobrym porównaniem... Kiedyś Hermesiątka urządziły pokaz latający zwierząt. Do tej pory, na wspomnienie latającej kury mam koszmary.
- Weź wyluzuj. Nie moja wina, że ten głąb usilnie kradnie mi moje rzeczy –Travis jak zwykle usilnie praktykował bycie ścianą.
- To przecież u was rodzinne – jęknąłem, przeczuwając, że zaraz wszystko zacznie się od nowa.
- Ja przynajmniej mam styl, miernoto – Connor chyba ogłuchł dawno temu na wszelkie prośby uspokojenia się.
Westchnąłem cicho, kontynuując przywdziewanie zbroi. Mój plan był prosty- przebrać się i pognać na błonia, gdzie miały być zajęcia. Przy okazji moje uszy odpoczęłyby trochę od kłótni. I wyzwisk.
I wszystkiego, co ma związek z moimi kochanymi współlokatorami. Nie to, że ich nie lubiłem, ale powoli zaczynałem rozumieć Pana D. Co na serio nie mogło dobrze wróżyć. Przecież zrozumienie faceta, który najchętniej wszystkich poprzemieniałby w delfiny, rośliny czy inne dziwne rzeczy, nie było do końca normalne i zwyczajne.
Bogowie, ale się nad sobą użalam. Gorzej niż nie jedna córka Wenus.
Chwyciłem w dłoń swój zmieniony miecz z cesarskiego złota, wybiegając na zewnątrz. Czułem się, jakbym właśnie wychodził na wolność po wyjątkowo długiej odsiadce w więzieniu... Tak, zdecydowanie przez te dziesięć miesięcy zwariuję.
Schyliłem się wychodząc przez dziurę pod portretem Grubej Damy- swoją drogą, bardzo pomysłowe. Odetchnąłem widząc w miarę znajome schody i w jednym momencie, cała pewność siebie ulotniła się w oka mgnieniu.
Jak, na brodę Zeusa, wydostać się na zewnątrz? Dojście do Wielkiej Sali przecież zaliczyłem do cudów XXI wieku, a teraz mam jeszcze znaleźć wyjście? Ja się tak nie bawię. To kompletnie nie fair. Przecież tak wyśmienicie szybko się przebrałem.
 Utknę tutaj, w tym labiryncie korytarzy dopóki jakaś miła, kochane duszyczka mnie nie przygarnie.
Miła duszyczka. To jest to.
Powróciłem do Pokoju Wspólnego tą samą drogą jaką wyszłem. Dobra, miła duszyczka znajdowała się w żeńskim dormitorium. Wystarczy się tam dostać i gotowe.
Pokonałem zaledwie kilka stopni, kiedy zamieniły się one w wieką, betonową ślizgawkę. Poleciałem do tyłu kompletnie zaskoczony. Bogowie. Przeżyłem wiele- walczyłem z nie-do-końca-martwymi osobami, nieśmiertelnymi Tytanami, a co rozłożyło mnie na łopatki?
Magiczne schody. Zaliczyłem bardzo bolesny upadek na plecy, przy akompamiamencie śmiechów żeńskiej części domu Lwa. Bardzo zabawne, wyrżnąłem na plecy.
Skąd miałem wiedzieć, że wchodzę na morderczą pułapkę? Takie rzeczy powinno się OZNACZAĆ. Najlepiej wielkim, neonowym napisem ozdobionym odblaskowymi rzeczami.
Wiedziałem, że wyglądam głupio po prostu leżąc plackiem na tym dywanie (wyjątkowo twardym i startym przez ludzi), ale nie mogłem nic na to poradzić. Przecież... Co ja będę się tłumaczył. Wystarczy, że stwierdzę, że pokonały mnie stopnie.
Gratulacje, wygrałeś konkurs na najbardziej epicką porażkę świata, Jason.
Pojawiła się nade mną twarz Piper. Zasłoniła mi widok na piękny sufit. Uśmiechała się, żując uporczywie gumę do żucia i bawiąc się kosmykiem włosów, dzisiaj nie związanych niczym i bez tych wszystkich, charakterystycznych dla niej, piór dziwnych ptaszysk.
Jej oczy błyszczały. I po prostu czułem, że ledwo opanowuje śmiech. Nie dziwiłem się- cały w zbroi leżałem obrażony na cały, głupi świat.
- Brawo! – pochwaliła mnie, podając dłoń.
- To nie moja wina! – broniłem się, wstając bez jej pomocy. Może i upadłem, ale jakieś resztki dumy miałem. Prychnęła, a potem powiedziała coś pod nosem w stylu „Faceci i ich honor!”.
- Znasz drogę na błonia? – zapytała się, uprzedzając moje dokładnie identyczne pytanie. Super. Ona nie jest tą miłą duszyczką, najwyraźniej.
Pokręciłem głową w geście zaprzeczenia, a ona... Po prostu się odwróciła i podeszła do jakiejś starszej Gryfonki. Wymieniły ze sobą kilka słów, pokazując od czasu do czasu na mnie palcami.
Kółko ploteczek wiejskich, czy co...?
- Jason, to jest Lucy. Zaprowadzi nas na miejsce – przedstawiła mnie córka Afrodyty, promieniejąc z dumy. Owa Lucy, miała ciemne, brązowe włosy upięte w luźny kok. Jej mahoniowe oczy mierzyły mnie czujnym spojrzeniem, a na ustach drgał uśmiech. Nie chcę wiedzieć co powiedziała jej Piper. Po prostu... Nie.
- Mamy mało czasu, za dziesięć minut lekcja, a ja nie chcę dostać szlabanu już pierwszego dnia... Ruchy, Amerykanie! – pogoniła nas, ruszając do dziury w portrecie.
Niewiele myśląc, pobiegłem za nią. Jakoś nie miałem ochoty utknąć gdzieś sam, zagubiony i tak dalej. I coś czułem, że słowo „Amerykanie” stanie się naszą ksywką po wsze czasy! A tak podobało mi się: „jeden z siódemki, którzy uratowali świat”. Było ta bardziej godne i w ogóle bardziej eleganckie, niż „Amerykanie”.
Szedłem ramię w ramię ze swoje dziewczyną, rozglądającą się i obserwującą portrety na ścianach.
Może i uznacie mnie za wariata, ale... One się ruszały. Tak samo jak wszelkie zdjęcia w gazecie, którą czytał Pan Weasley i te w ramkach zdobiące jego dom.
Chyba nie powinienem się zbytnio dziwić, jednak dla mnie nadal to wszystko wydawało się takie... Magiczne.
Świat magii, magiczny. Kto by na to wpadł.
Lucy prowadziła nas skomplikowanymi korytarzami, coraz niżej i niżej, aż dotarliśmy.
Błonia były wielką polaną z pagórkami i wszystkimi tego typu rzeczami. Po prawej widać było jezioro, które pokonywaliśmy zaledwie dzień wcześniej, a na wprost – las. Zapewne ten Zakazany, o którym wspominał na początku Dumbledore.
Odwróciłem się, aby podziękować dziewczynie, ale ona już znikła za mosiężnymi i cięzkimi drzwiami. Wzruszyłem ramionami, ruszając w kierunku stojącej i szykującej się grupki czarodziejów zaledwie kilka metrów dalej.
Nie wypatrzyłem tam nikogo z herosów, oprócz Oktawiana. Stał tam obok tego blondyna, którego poznał jeszcze na peronie. Śmiali się. Podszedłem do nich wraz z Piper i dopiero do mnie dotarło to, co ujrzałem.
Oktawian, się śmiał. Nie byłem pewny, czy już należy uciekać ile wlezie, czy zaszyć się w jakimś schronie w oczekiwaniu na koniec świata. I nie, wcale tego wszystkiego nie wyolbrzymiam.
- JASON! PIPER! JAK ZEJŚĆ NA DÓŁ? – usłyszałem donośny krzyk, którego nie mogłem pomylić z żadnym innym. Przekląłem, zwracając na siebie uwagę większą część otoczenia. Uniosłem głowę i zobaczyłem ich, całą szóstkę. Rachel, Annabeth, Travisa, Connora, Leo i Percy’ego. Wszyscy wystawili głowy przez okno na drugim piętrze.
- NIE SKACZ! – wrzasnąłem, widząc, jak bliźniacy już przenoszą nogi na drugą stronę. Bogowie. Chcą się zabić. Przecież to co najmniej pięć metrów! Miałem ochotę ich zwyzywać od cyklopich odchodów, ale nie miałem ochoty pogarszać sprawy.
Nie posłuchali mnie. Żaden z nich. I skoczyli. Prosto w moją stronę. Cholera.

Umrę przygnieciony przez ciała synów Hermesa, nie mających mózgu.

niedziela, 7 grudnia 2014

Święta *.*

Hej! Kolejny rozdział w budowie, ale... Już tuż tuż, święta!
Czujecie już ich zapach?  Ja, osobiście nie mogę się już doczekać.I najważniejsze pytanie, co dostaliście na Mikołaja?
*Świąteczny Spam wygrzebany w internecie*









poniedziałek, 1 grudnia 2014

Rozdział jedenasty, czyli zwyczajny ranek.

Przepraszam za opóźnienie, ale kochany internet odmówił kompletnie posłuszeństwa.
Więc, na pocieszenie macie słodkiego Leosia, wygrzebanego w odmętach internetu!

Amadea :3


Annabeth
Nigdy nie przepadałam za snami od czasu pobytu w Tartarze. Wizyta tam spowodowała powrót wspomnień, o których najchętniej bym zapomniała. Po prostu... Puff. Żeby zniknęły. Najgorzej było w nowych miejscach, a takim właśnie było Hogwarckie dormitorium.
Więc, kiedy udałam się do krainy Morfeusza, ujrzałam Nica.
To nie była jednak część moich wspomnień. Syn Hadesa stał pośrodku sali tronowej Hadesa, wyraźnie kłócąc się z jedną dziewczyną. Była mała, no oko dziesięcioletnia i ubrana w ubrania z nadrukami Monster High. Kojarzyłam ją. Nie wiedziałam skąd, ale gdzieś ją już widziałam.
Podłoga i ściany zdobił skrzący się w świetle ognia obsydian, a wielki czarny tron rzucał mroczne cienie. Syn Hadesa stał do mnie odwrócony tyłem, przez co nie widziałam jego miny. Kucał, aby dziewczynka patrzyła na niego z góry. Trzymał ją za dłonie i karcił, jak robi się to z małym dzieckiem.
- Angi, nie możesz tutaj przychodzić. Wiesz, że jest to niebezpieczne – pouczył naburmuszoną dziewczynkę.  Spojrzała na niebo karmelowymi oczami robiąc minę zbitego psiaka. – Nie, nie nabiorę się. Co się stanie, gdy tata się o tym dowie?
- Mówiłam on w kółko zajęty jest tym swoim sklepem! Nie poświęca mi wcale czasu, a teraz ma jeszcze uczyć w tej szkole! Ja... Chciałabym się z tobą pobawić! – jęknęła, przygryzając wargę i z trudem tamując łzy.
- Ej, jestem tutaj, mała. Musisz być bardziej ostrożna. Mam pomysł, od teraz ja będę ciebie odwiedzał, dobrze? – powiedział, przytulając ją do siebie. – A teraz, chyba czas już wracać, co? Biegnij do domu.
Angi z ociąganiem pożegnała się i wybiegła, trzaskając drzwiami. Co, na gacie Posejdona, się tutaj wyprawia? Jaki ojciec? Jaki sklep? I najważniejsze- czemu ta Angi w ogóle się tutaj znalazła.
- Ann nie mów o tym nikomu. Proszę. – Heros zwrócił się bezpośrednio do mnie, nadal stojąc tyłem. Przeszły mnie ciarki. Wstał chwiejnie na równe nogi.
- Ale... Nico, kim ona jest? O co tutaj chodzi? – spytałam się drżącym głosem. Ta atmosfera, te tajemnice... Trochę mnie przerażały. Zacisnął dłoń na mieczu, wiszącym u pasa.
- Ja... Nie mogę powiedzieć. Proszę, zachowaj to dla siebie, przynajmniej na razie – odparł, odwracając się do mnie.
Spojrzałam na niemal obcą twarz. Był... Zmartwiony. Nie miał pod oczami tych charakterystycznych worków. Oczy błyszczały w świetle pochodni. On... Był szczęśliwy, a jednocześnie zaniepokojony. Więc nie mogłam mu tego zniszczyć, przeszedł już wiele, nawet jak na herosa. Nie jestem egoistką, nie zniszczę jego radości. Nie mogę, prawda? A niepokoi się przeze mnie. Że wydam jego sekret.
- Nico. Zaufam ci, ale... Nie wplącz się w coś znowu – powiedziałam, uśmiechając się lekko, widząc, że sen powoli się kończy, a wszystko wypełnia mgła. Właśnie. Jaka mgła? I czemu jest zielona? To nie wróży nic dobrego...
- Dobre sobie... Nie wplącz... Wszyscy tkwimy w tym chorym bagnie!
Obudziłam się nagle i gwałtownie, pamiętając tylko sen o Nicu. Reszta składała się na serię dziwnych obrazów.
Angi, ze złotymi oczami, śmiejącą się nad ciałem Percy’ ego. Nica uwięzionego w szklanej kuli. Leona, duszącego się pod wodą. Jasona, skaczącego z jednej wież Hogwartu. Harry’ ego krztuszącego się dymem. Rona otoczonego przez pająki. Hermionę zamienioną w kamień.
Bogowie, o co w tym wszystkim chodzi?
W pokoju panował półmrok. Wsłuchiwałam się w spokojne oddechy współlokatorek, próbując zasnąć, ale na nic to się zdawało, zresztą jak zwykle. Tak jest. Po koszmarze nie mogę zasnąć. Chyba, że...
Rozsunęłam kołdrę, wsuwając stopy w ciepłe kapcie. Zadrżałam pod wpływem zimniejszego powietrza.
O co chodziło Nicowi mówiącemu o bagnie, w którym jesteśmy? Kim jest Angi? Czemu Leo miałby tonąć? Za dużo pytań kłębiło się w mojej głowie, a odpowiedzi wcale nie było. Pokręciłam głową, karcąc siebie w myślach. Przecież to tylko głupi sen.
Ale dla herosa to nigdy nie jest tylko sen, zawsze za tym kryje się coś więcej i jeszcze coś. Bo życie półboga po prostu nie może być proste. Nie może, bo tak byłoby za łatwo, a przecież bogowie to sadyści. I egoiści. I mają jeszcze wiele negatywnych cech. Są przecież wzorem człowieka.
Och, bogowie. Zaczynam wariować. Nie mogę brać tego wszystkiego tak na serio. To przez ten stres. Tak. To wszystko przez tę misję. Wszystko będzie dobrze, jak zwykle.
Wspięłam się po schodach, delikatnie otwierając drzwi do dormitorium Percy’ego.  Na jednym łóżku podniosła się głowa, a w ciemności błysnął szeroki uśmiech i morskie oczy. Uniósł skraj kołdry, wskazując, abym się przyłączyła.
Na palcach wsunęłam się obok niego, ciesząc się, że jest ciepły. Czasami chłopak się przydaje.
- Zły sen? – spytał się szeptem. Pokiwałam głową, a on w odpowiedzi po prostu mnie przytulił. Za to go kochałam. Nie używał zbędnych słów, wystarczył jeden jego gest, abym poczuła się lepiej.
Glonomóżdżek.
Gdy się obudziłam, słońce już dawno wzeszło. Ale w dormitorium już panował ożywiony ruch.
- Łoach, nie chcę wiedzieć, co się tutaj działo dzisiejszej nocy – usłyszałam głośny ryk Rona. Otworzyłam powoli jedno oko, które zaraz zamknęłam pod wpływem jasności.
- Zamknij się. Jeszcze śpi – obronił mnie Percy, a ja poczułam jak wstaje z materaca.
- Właściwie, to już nie– wtrąciłam się, sia   dając na posłaniu. Przeciągnęłam się, czując ból w plecach. I straszne zażenowanie. Miałam malutką nadzieję, że nie będzie żadnych plotek. – Percy, jesteś strasznie niewygodny.
Otworzyłam powoli oczy i zobaczyłam jego obrażoną minę, pakującego się Harry’ego i w pośpiechu czeszącego się Rona. Pozostałe dwa łóżka były puste. Poczułam, jak moje policzki przybierają kolory kolor ścian. Kolory czerwieni.
- Która godzina?
- Siódma trzydzieści – odpowiedział mi przymilnie syn Posejdona. Cholera. Śniadanie o ósmej.
- Zamorduję cię... – rzuciłam, wybiegając z pokoju. Po drodze, oczywiście odprowadzana zdziwionymi spojrzeniami innych uczniów. Nigdy nie widzieli śpieszącej się uczennicy z rządzą mordu w oczach? W sumie, racja. Nie byli w obozie. Tam taki widok jest jak najbardziej na miejscu i w dzień, i w środku nocy, szczególnie jeśli ma się domek niedaleko tego Aresa.
Do swojego dormitorium wbiegłam jak huragan, dziękując wszelkim greckim i rzymskim bogom, że się wczoraj rozpakowałam. Co nie zmienia faktu, że miałam półgodziny na umycie zębów, uczesanie się, ubranie i znalezienie drogi do Wielkiej Sali.
Martwiło mnie głównie to ostatnie- zamek był na prawdę olbrzymi, więc o zgubienie się było bardzo łatwo, szczególnie w pośpiechu. Jak się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy, tak?
Misja niemożliwa, jak wszelkie, które musiałam wykonać, co?
Spóźniłam się zaledwie pięć minut, więc i tak byłam z siebie bardzo dumna. Do Wielkiej Sali weszłam na równi z Rachel, która nadal próbowała usilnie ogarnąć swoje włosy w coś, co nie przypomina pomarańczowego siana.
Nauczyciele jedli na podwyższeniu. Uczniowie przy swoich stołach. I nikt na nas nie zwrócił uwagi.
Z gracją złodziei przeszłam do stoły Gryfonów, zajmując miejsce obok Percy’ ego, który skubał swoje płatki z kwaśną miną. Zmarszczyłam brwi. Coś było nie tak.
- Percy, czemu nie jesz? – zapytałam się ze złośliwym uśmiechem. Skrzywił się i popatrzył na mnie wrogo.
- Coś mi wczoraj zaszkodziło... – Pozostawiłam to bez komentarza.
- Co teraz mamy? – spytała się trzeźwo Piper żując swoją kanapkę z sałatą. Porównałam swój posiłek z jej i poczułam się strasznie niezdrowo. Podczas gdy u niej królowały warzyw i owoce, u mnie tłuszcze i sztuczne rzeczy. Z wahaniem zamieniłam szklankę Coli w wodę i od razu humor się poprawił.
- Podstawy szermierki. Potem obronę przed czarną... Manną? Nie, magią! Dobra, potem jest Transakcentacja.. Nie, Transmutacja. A potem... Gastronomia? Że co? – przeczytał Leo, zacinając się na końcu. Siedząca obok Rachel, wyrwała mu plan lekcji.
- Astronomia. To „G” to tylko plama po kawie – wyjaśniła spokojnie.
- Więc, początek mamy spokojny. Mogło być gorzej – zaśmiał się Jason radośnie.

-Śmiej się śmiej, ale dla tych czarodziejów to nie będzie takie fajne – dorzucił grobowym tonem Travis. Zaśmialiśmy się. Tak, zdecydowanie dla nich nie będzie to fajna lekcja.