poniedziałek, 26 stycznia 2015

Rozdział trzynasty, czyli Wojownicy Ziemi

 Uwaga! Mamy tutaj przykład typowego morderstwa na kanoniczności postaci!
Ofiara - Harry Potter.
Objawy - całkowita zmiana zachowania.
Lekarstwo - brak.

Przepraszam, że tak długo musieliście czekać, ale miałam straszne problemy z komputerem i zjadł mi wszystkie opowiadania ;_; Tymczasowo, odzyskam je kiedy dostanę nowy komputer, bo na rupieciu, z którego piszę nie ma Worda.
I jak widać wyżej, Harry niezbyt będzie przypominał tego z książki. Dlaczego? Na razie nie umiem oddać jego charakteru, ale się staram i będę nadal. W końcu powinno wyjść...

Amadea :3
PS: Dziękuję Wam za wszelkie komentarze i proszę o konstruktywną krytykę!

Rozdział trzynasty, czyli Wojownicy Ziemi

  Nigdy nie sądziłem, że może być cokolwiek gorszego w Hogwarcie niż lekcje eliksirów. Jakże się myliłem.
  Zaczęło się w miarę zwyczajnie, jeśli za zwyczajność uznamy fakt, że z okna wyskoczyli bliźniacy Stoll. Prosto na stojącego na dole Jasona, który tylko gapił się ma dwa pędzące ciała z miną głupszą od jakiejkolwiek Rona. Krzyczał, a jego wrzask słychać było zapewne na Księżycu.
  Wszystko to było tak... Komiczne i nieprawdopodobne, że wszyscy czarodzieje tylko stali i patrzyli się na całe to zdarzenie. Sam nawet nie zdążyłem zarejestrować faktu, że zapewne to będzie bolało. I to mocno.
  Gdyby nie Jeremy Rogers, nauczyciel walki, na błoniach jeszcze przez wiele dni widniałyby dwa more, czerwone ślady po wariatach z Ameryki.
  Nigdy nie wpadłbym na pomysł, że ich zapędy samobójcze są aż tak... Zabójcze. W tamtej chwili pomyślałem, że należy ich wysłać do psychiatryka, albo na jakąś terapię. Ta pierwsza opcja wydawała się lepsza. Byliby dalej i nie próbowaliby nikogo zabić swą pomysłowością. Bo w takim tempie, za pewne przed końcem czerwca połowa z nas leżałaby w Skrzydle Szpitalnym.
  Tak czy siak, gdyby nie nauczyciel, zginęliby na miejscu.
- Relaxio Terra!* - wrzasnął Jeremy, ubrany w stalową zbroję. W jednej dłoni trzymał różdżkę wycelowaną prosto w Travisa i Connora, a w drugiej ręce - miecz długi na około półmetra. Wyglądał jak rycerz, z tych wszystkich bajek dla dzieci. Tylko wyraz twarzy niezbyt pasował.
  Wahałem się, czy bardziej chce ich zabić, czy zamordować.
  Bliźniacy odbili się jak dwie kauczukowe piłki od trawy, aby po kilku takich odbiciach całkowicie się zatrzymać.
- Mamy skakać?! - Z góry odezwał się Leo Valdez, przechylając głowę.
  Nasze zapewnienia i krzyki uniosły się echem po całym terenie okalającym Hogwart.
***
- Czy wy jesteście normalni? - Swoje przemówienie Jeremy zaczął naprawdę spokojnie, biorąc pod uwagę co mogło się zdarzyć. Nadal ciskał piorunami z oczu i gdyby spojrzenia mogły zabijać, Travis i Connor wąchaliby teraz kwiatki od spodu.
- Czemu się śmiejecie? - Rzeczywiście, ich śmiech był upiorny. Coś pomiędzy czkawką a chichotem. - Mogliście zginąć! Szlaban, szlaban Stollowie. Jak żyłem, nigdy nie widziałem takiej głupoty! Od jutra o siedemnastej, przez tydzień!
  Westchnął głęboko, posłał ostatnie mordercze spojrzenie i przybrał twarz najbardziej radosną i sztuczną minę jaka kiedykolwiek mogłaby istnieć.
  Włosy miał w kompletnym nie ładzie, przeczesał je dłonią, znów westchnął.
- Witam was na zajęciach z walki! Tutaj nauczycie się jak się bronić! I to bez użycia magii! Pomoże to wam w sytuacjach i miejscach, gdzie będzie pełno mugoli, bla, bla, bla - zaczął, a na koniec machnął lekceważąco ręką. - I tak zapewne nikt z Was by mnie nie słuchał, dlatego przejdziemy do praktyki. Co do zasad BHP... Postarajcie się zbytnio nie kaleczyć i nie pozabijać.
  Jego metody nauczania z pewnością nie należały do tych bezpiecznych, czy konwencjonalnych. Sam wyglądał, jakby miał ochotę skopać każdego kto mu stanie na drodze.
  I on miał nas uczyć.
  Sadysta, z ostrym mieczem... Brzmi jak niezły materiał do horrorów.
  Zaczął od sprawdzania naszego stanu, czyli tego, czy wszystko dobrze zrobiliśmy. Jednak, oprócz Amerykanów każdemu z nas z osobna musiał naciągnąć rzemyki, powodując, że powietrze uciekło z naszych płuc, a żebra głośno protestowały przed taką torturą. Nie wspominając już o innych kościach, które dziwnie strzelały przy każdym kroku.
  Sam czułem się jak worek kartofli. Zgnieciony, wymięty. Po zaledwie minucie w tym żelastwie wolałem lekcje z profesorem Snapem - to przecież nie należało do rzeczy najnormalniejszych i sądziłem, że wariactwo jest zaraźliwe. A tę chorobę załapałem. Od Amerykanów.
  A Rogers wygrałby plebiscyt na najgorszego nauczyciela roku, gdybyśmy takowy urządzili. I byłaby to jednogłośna decyzja.
- Dobierzcie się w pary - Spojrzałem na Rona, on na mnie i już było ustalone. - Stańcie na przeciwko siebie, tylko ruchy! Już straciliśmy sporo czasu.
  Bliźniaki nagle zainteresowały się niebem.
  Stanęliśmy tak jak kazał, z ociąganiem i wysyłając z lekka zdziwione spojrzenia w jego stronę.
- Dobrze. Stańcie na lekko zgiętych nogach, jeśli jesteście praworęczni - lewa stopa z przodu, jak leworęczni - na odwrót.
  Wykonaliśmy jego rozkaz. Zbroja zaczynała mi się nie przyjemnie wżynać po bokach.
- Unieście bronie.
- Ale... Proszę pana! - zaczęła jedna ze Ślizgonek. Spojrzałem na nią i dostrzegłem, że trzyma łuk i kołczan ze strzałami.
- Łuk nie służy tylko do strzelania. Widzisz tą wygiętą stronę? Jest obita elastycznym metalem. Jak trafisz tym w głowę przeciwnika, będzie równie skuteczne, co cios mieczem.
  Pokiwała głową, nadal nie pewna.
  I zaczął się koszmar. Staliśmy tak, kompletnie bezruchu. Miecz ciążył coraz bardziej, słońce wznosiło się coraz wyżej, a Jeremy oddawał się w pełni swym sadystycznym przyzwyczajeniom.
  Podchodził do każdego z nas i go... Szturchał. Albo popychał kilka razy, jeśli osoba się nie wywróciła, kiwał tylko głową, a jeśli ktoś uderzył tyłkiem w ziemie - od razu spojrzenie pełne litości.
  Może i utrzymanie równowagi jest banalne, ale nie z tymi kilkunastoma kilami otaczającymi ciało i mieczem, który kompletnie nie wydawał się lekki.
  Kiedy doszedł do mnie, miałem ochotę go zabić. Nie dość, że temperatura nieprzyjemnie się zwiększyła, żebra bolały jak po zdeptaniu przez stado rozpędzonych byków, a płuca praktycznie nie miały miejsca, aby wykonywać swoją powinność, to jeszcze on starał się zrobić wszystko, abym się wywalił.
  Udało mi się, tylko dzięki faktowi, że jakaś sowa doręczyła list nauczycielowi, a ten stracił mną wszelkie zainteresowanie. I nie zauważył, jak upadam na ziemię.
  Sowa odleciała równie szybko jak się zjawił, kompletnie ignorując spojrzenia uczniów utkwione w jej brązowych piórach.
  Gdy otworzył list, oczy instruktora rozświetliły się jak słońce i mogłem przysiąść, że uśmiecha się drwiąco. I nie byłem zbyt pewny, czy to dobrze, czy źle.
- Moi drodzy... Właśnie dostałem zezwolenie na użycie pewnego zaklęcia, dzięki któremu nasze lekcje będą należeć do najciekawszych z możliwych. - W tamtym momencie, żadne przekleństwo czy bluzga nie wyraziłyby mojej złości na Ministerstwo Magii, całą szkołę, Amerykański system nauczania i cały świat.      Miałem ochotę coś zabić. Niestety, lekcja trwała.
  A Jeremy coraz bardziej przypominał mi idealny cel.
***
- Exsurge a mortuis mortuus natura aliqua fortissime** - wypowiedział zaklęcie, a ziemia...
  Wybuchła. To było najbardziej odpowiednie słowo. Jej grudki uniosły się wysoko w powietrze, a my odruchowo cofnęliśmy się kilka kroków do tyłu.
  Fragmenty podłoża zatrzymały się w powietrzu i przez chwilę wyglądały jak ciemne gwiazdy na bezchmurnym niebie. Potem zaczęły się łączyć i mnożyć, jak grzyby czy drożdże w bardzo przyspieszonym tempie.
 Formowały się w kilkadziesiąt różnych kształtów, przypominających potwory z bajek dla dzieci. Powoli, ich skóra stawała się coraz bielsza, a z bezkształtnej kuli odchodziło coś na kształt kończyn.
  Skupiłem się na jednym, tym najbliżej mnie.
  Stanął chwiejnie na dwóch odrostach, które przypominały ciasto z grudkami.
Idealnie dostrzegałem wszystkie ruchy pod skórą. I muszę powiedzieć, że wyglądało to obleśnie. Dwie kolejne kończyny zaczęły się wydłużać, a na ich końcach formowały się krzywe palce, grubości mojego nadgarstka.
  Kiedy zaczęła się pojawiać głowa, a raczej coś na jej kształt, pierwsze skojarzenie to było kalafior. To warzywo ma tą białą część, która wygląda jakby składała się z kilkuset bąbelków i dokładnie tak wyglądała jego część ciała. Potem, te bąble na głowie stwora zaczęły się ze sobą łączyć, tworząc owal. Potem otworzył oczy, a raczej coś co je przypominało. Gdy w nie spojrzałem, miałem wrażenie, że widzę dno studni.
  Zadrżałem. Zdawał się dokładnie widzieć co myślę, co czuję. Nie życzyłbym tego najgorszemu wrogowi.
  Skóra już przybrała odcień bieli, jakby zimowego śniegu. Nawet tak samo skrzyła się w promieniach słońca.
  Przypominał teraz jakby  człowieka - wyższy był ode mnie o głowę, nogi miał dwa razy grubsze, tak samo dłonie i ręce. Na twarzy nie było ust, nosa, tylko oczy przerażające dużo bardziej od czegokolwiek innego.
Wtedy usłyszałem krzyk.
Momentalnie się odwróciłem. Zobaczyłem Rachel, cofającą się powoli do tyłu, z oczami otwartymi szeroko z przerażenia. Trzęsła się. Mimo tych kilku metrów, które nas dzieliły, doskonale to widziałem.
Bliźniacy w ułamku sekundy znaleźli się obok niej. Szepnęła coś do nich, oni kiwnęli ze zrozumieniem głowami i odwrócili ją delikatnie w stronę przeciwną do kreatur.
- Nic ci nie jest? - pytanie nauczyciela przebiło się między podnieconymi szeptami czarodziejów.
- Nie, tylko... Przypomniałam coś sobie - wydukała cicho, niemal nie słyszalnie. Travis, albo Connor, objął ją przyjacielsko ramieniem.
Nauczyciel już stracił nią zainteresowanie.
- Przedstawiam wam, wojowników ziemi, którzy posłużą wam za przeciwników. Jest ich dokładnie tyle, ile was i nie mogą wam zrobić krzywdy w tej postaci. Jednak, ich dotyk sprawi, że przez kilka minut nie będziecie mogli nawet drgnąć. Wy za to, z łatwością możecie ich zetrzeć w proch, wystarczy jedno uderzenie, wystarczająco mocne, aby zabić. Zrozumiano? - zapytał się na koniec.
Puls mi przyspieszył, serce kołatało w sercu, a adrenalina spowodowała już swoje. Czułem, jak wypełnia mnie energia i myślałem tylko o tym, czy to zupełnie normalne. No i jeszcze byłem cholernie przerażony. Ci Wojownicy nie wyglądali zbyt przyjaźnie, mimo wszystko.
- Gotowi? Start! - Zanim zdążyliśmy odpowiedzieć, klasnął w dłonie.
A Wojownicy Ziemi rzucili się na nas.
 Może to trochę wstyd, ale moim pierwszym odruchem była ucieczka. Ale jako, że Gryfońska odwaga zawsze ujawniała się w najbardziej odpowiednim momencie, uniosłem miecz.
 Jeden z kreatur ruszył prosto na mnie, rozpościerając ramiona jak ptak w locie. Biegł na mnie, a ja nie wiedziałem co robić.
Chciałem sięgnąć po różdżkę, ale w ostatniej chwili przypomniałem sobie, że jej nie mam. Nauczyciel je zabrał zaraz po otrzymaniu listu.
Stanąłem mocniej na nogach. Chciałem zamachnąć się mieczem, ale ręce stały się nagle ociężałe, a broń ważyła tonę.
I wtedy dostrzegłem burzę czarnych włosów i błysk srebrnego metalu, odbijającego blask słońca.Ostrze poleciało z niewiarygodną szybkością na kark Wojownika, a w następnej chwili biały puch zastąpił jego miejsce.
Percy obrócił się w moją stronę, mrugnął i już go nie było.
Odchrząknąłem. Starałem się nie słyszeć pisków i przekleństw innych uczniów - najwyraźniej ruszać się nie mogliśmy po dotknięciu, ale mówić - jak najbardziej.
Kiedy następny stwór zaszarżował, już nie stałem skamieniały. Tylko odpowiedziałem uderzeniem, a biały pył wirujący w powietrzu wydawał się magiczny w swój dziwny i niecodzienny sposób.
Chwilę potem, stałem zamrożony przez dotknięcie innego, ale mimo to, tamta chwila wydawała się dziwnie piękna


* Zaklęcie wymyślone z pomocą Google tłumacza
** Tak samo jak wyżej