Dwunasty rozdział. Nie mam pomysłu na tytuł i czasu na długą notkę autorską, więc krótko:
Enjoy!
PS: Kogo punkt widzenia najchętniej byście przeczytali w następnym rozdziale?
PS2: Bogowie. Cztery tysiące wyświetleń. Umieram <3
Amadea :3
Rozdział dwunasty
- TRAVIS, oddawaj mi moją tarczę!
- Wal się, braciszku, ona jest moja!
- Na gacie Hermesa, Jason powiedz mu coś!
- Nie obrażaj gaci mojego ojca, patałachu!
- Nie zapominaj, że on jest również moim ojcem!
W taki cudowny, piękny i wspaniały sposób szykowaliśmy się
na pierwszą lekcję. Bliźniacy kłócili się, a ja już po minucie przestałem
słuchać o czym gadają. Wyłączyłem się na ich wrzaski, co wydawało się wtedy w
miarę skuteczną metodą, dopóki do awantury nie dołączył Leo.
Właściwie, sam nie jestem pewny jakim cudem i on został w to
wmieszany. Po prostu nagle, moje łóżku stanęło w płomieniach, a ci idioci
zaczęli skakać, piszczeć i wrzeszczeć na cały zamek: „Coś się pali!” (nawiasem
mówiąc, napomknąłem im, że stanowisko kapitana Oczywistość jest już zajęte, ale
nabory zostaną wkrótce otwarte).
Z opresji wyratowała mnie, o dziwo nie była to Annabeth,
Hermiona. Przygnana przez ciekawość i krzyki, niemal oniemiała z wrażenia,
stojąc w progu. Ciągle dziwi mnie, co dziwi tych czarodziei. Niezły paradoks,
ale błagam. Nie widzieli nigdy płonącego łóżka, dwóch kretynów latających w
panice po całym dormitorium, jednego Leona, który przybrał swoją najbardziej
niewinną minę i jednego Jasona, który akurat po prostu załamywał się
psychicznie?
Wypowiedziała to dziwne zaklęcie, zaczynające się na „a”,
które wczoraj testował Percy z marnym skutkiem. W jej przypadku, strumień wody
trafił bezpośrednio w płonący mebel, skutecznie go gasząc.
- Dzięki. Sam bym sobie nie poradził – Popatrzyłem się kątem
oka na Leona, który nadal ze skupieniem obserwował sufit. Głupek.
- Nie ma za co – odparła i już otworzyła usta, aby coś
dodać, ale zamilkła i wyszła, jakby nic się nie stało.
- Jesteście z siebie dumni? Mało wam jest z wczoraj? –
ochrzaniłem ich, czując, że gadam do ścian.
Dzień, w którym bliźniacy zachowają się jak normalni,
rozsądni ludzie uznam za święto narodowe, religijne i jakie tam jeszcze jest
możliwe. Dodatkowo, zostanę świętym i uwierzę, że świnię latają. Chociaż to
ostatnie nie jest za dobrym porównaniem... Kiedyś Hermesiątka urządziły pokaz
latający zwierząt. Do tej pory, na wspomnienie latającej kury mam koszmary.
- Weź wyluzuj. Nie moja wina, że ten głąb usilnie kradnie mi
moje rzeczy –Travis jak zwykle usilnie praktykował bycie ścianą.
- To przecież u was rodzinne – jęknąłem, przeczuwając, że
zaraz wszystko zacznie się od nowa.
- Ja przynajmniej mam styl, miernoto – Connor chyba ogłuchł
dawno temu na wszelkie prośby uspokojenia się.
Westchnąłem cicho, kontynuując przywdziewanie zbroi. Mój
plan był prosty- przebrać się i pognać na błonia, gdzie miały być zajęcia. Przy
okazji moje uszy odpoczęłyby trochę od kłótni. I wyzwisk.
I wszystkiego, co ma związek z moimi kochanymi
współlokatorami. Nie to, że ich nie lubiłem, ale powoli zaczynałem rozumieć
Pana D. Co na serio nie mogło dobrze wróżyć. Przecież zrozumienie faceta, który
najchętniej wszystkich poprzemieniałby w delfiny, rośliny czy inne dziwne
rzeczy, nie było do końca normalne i zwyczajne.
Bogowie, ale się nad sobą użalam. Gorzej niż nie jedna córka
Wenus.
Chwyciłem w dłoń swój zmieniony miecz z cesarskiego złota,
wybiegając na zewnątrz. Czułem się, jakbym właśnie wychodził na wolność po
wyjątkowo długiej odsiadce w więzieniu... Tak, zdecydowanie przez te dziesięć
miesięcy zwariuję.
Schyliłem się wychodząc przez dziurę pod portretem Grubej
Damy- swoją drogą, bardzo pomysłowe. Odetchnąłem widząc w miarę znajome schody
i w jednym momencie, cała pewność siebie ulotniła się w oka mgnieniu.
Jak, na brodę Zeusa, wydostać się na zewnątrz? Dojście do
Wielkiej Sali przecież zaliczyłem do cudów XXI wieku, a teraz mam jeszcze
znaleźć wyjście? Ja się tak nie bawię. To kompletnie nie fair. Przecież tak
wyśmienicie szybko się przebrałem.
Utknę tutaj, w tym
labiryncie korytarzy dopóki jakaś miła, kochane duszyczka mnie nie przygarnie.
Miła duszyczka. To jest to.
Powróciłem do Pokoju Wspólnego tą samą drogą jaką wyszłem.
Dobra, miła duszyczka znajdowała się w żeńskim dormitorium. Wystarczy się tam
dostać i gotowe.
Pokonałem zaledwie kilka stopni, kiedy zamieniły się one w
wieką, betonową ślizgawkę. Poleciałem do tyłu kompletnie zaskoczony. Bogowie.
Przeżyłem wiele- walczyłem z nie-do-końca-martwymi osobami, nieśmiertelnymi
Tytanami, a co rozłożyło mnie na łopatki?
Magiczne schody. Zaliczyłem bardzo bolesny upadek na plecy,
przy akompamiamencie śmiechów żeńskiej części domu Lwa. Bardzo zabawne,
wyrżnąłem na plecy.
Skąd miałem wiedzieć, że wchodzę na morderczą pułapkę? Takie
rzeczy powinno się OZNACZAĆ. Najlepiej wielkim, neonowym napisem ozdobionym
odblaskowymi rzeczami.
Wiedziałem, że wyglądam głupio po prostu leżąc plackiem na
tym dywanie (wyjątkowo twardym i startym przez ludzi), ale nie mogłem nic na to
poradzić. Przecież... Co ja będę się tłumaczył. Wystarczy, że stwierdzę, że
pokonały mnie stopnie.
Gratulacje, wygrałeś konkurs na najbardziej epicką porażkę
świata, Jason.
Pojawiła się nade mną twarz Piper. Zasłoniła mi widok na
piękny sufit. Uśmiechała się, żując uporczywie gumę do żucia i bawiąc się
kosmykiem włosów, dzisiaj nie związanych niczym i bez tych wszystkich,
charakterystycznych dla niej, piór dziwnych ptaszysk.
Jej oczy błyszczały. I po prostu czułem, że ledwo opanowuje
śmiech. Nie dziwiłem się- cały w zbroi leżałem obrażony na cały, głupi świat.
- Brawo! – pochwaliła mnie, podając dłoń.
- To nie moja wina! – broniłem się, wstając bez jej pomocy.
Może i upadłem, ale jakieś resztki dumy miałem. Prychnęła, a potem powiedziała
coś pod nosem w stylu „Faceci i ich honor!”.
- Znasz drogę na błonia? – zapytała się, uprzedzając moje
dokładnie identyczne pytanie. Super. Ona nie jest tą miłą duszyczką,
najwyraźniej.
Pokręciłem głową w geście zaprzeczenia, a ona... Po prostu
się odwróciła i podeszła do jakiejś starszej Gryfonki. Wymieniły ze sobą kilka
słów, pokazując od czasu do czasu na mnie palcami.
Kółko ploteczek wiejskich, czy co...?
- Jason, to jest Lucy. Zaprowadzi nas na miejsce –
przedstawiła mnie córka Afrodyty, promieniejąc z dumy. Owa Lucy, miała ciemne,
brązowe włosy upięte w luźny kok. Jej mahoniowe oczy mierzyły mnie czujnym
spojrzeniem, a na ustach drgał uśmiech. Nie chcę wiedzieć co powiedziała jej Piper. Po prostu... Nie.
- Mamy mało czasu, za dziesięć minut lekcja, a ja nie chcę
dostać szlabanu już pierwszego dnia... Ruchy, Amerykanie! – pogoniła nas,
ruszając do dziury w portrecie.
Niewiele myśląc, pobiegłem za nią. Jakoś nie miałem ochoty
utknąć gdzieś sam, zagubiony i tak dalej. I coś czułem, że słowo „Amerykanie”
stanie się naszą ksywką po wsze czasy! A tak podobało mi się: „jeden z siódemki,
którzy uratowali świat”. Było ta bardziej godne i w ogóle bardziej eleganckie,
niż „Amerykanie”.
Szedłem ramię w ramię ze swoje dziewczyną, rozglądającą się
i obserwującą portrety na ścianach.
Może i uznacie mnie za wariata, ale... One się ruszały. Tak samo jak wszelkie zdjęcia w
gazecie, którą czytał Pan Weasley i te w ramkach zdobiące jego dom.
Chyba nie powinienem się zbytnio dziwić, jednak dla mnie
nadal to wszystko wydawało się takie... Magiczne.
Świat magii, magiczny. Kto by na to wpadł.
Lucy prowadziła nas skomplikowanymi korytarzami, coraz niżej
i niżej, aż dotarliśmy.
Błonia były wielką polaną z pagórkami i wszystkimi tego typu
rzeczami. Po prawej widać było jezioro, które pokonywaliśmy zaledwie dzień
wcześniej, a na wprost – las. Zapewne ten Zakazany, o którym wspominał na
początku Dumbledore.
Odwróciłem się, aby podziękować dziewczynie, ale ona już
znikła za mosiężnymi i cięzkimi drzwiami. Wzruszyłem ramionami, ruszając w
kierunku stojącej i szykującej się grupki czarodziejów zaledwie kilka metrów
dalej.
Nie wypatrzyłem tam nikogo z herosów, oprócz Oktawiana. Stał
tam obok tego blondyna, którego poznał jeszcze na peronie. Śmiali się.
Podszedłem do nich wraz z Piper i dopiero do mnie dotarło to, co ujrzałem.
Oktawian, się śmiał. Nie byłem pewny, czy już należy uciekać
ile wlezie, czy zaszyć się w jakimś schronie w oczekiwaniu na koniec świata. I
nie, wcale tego wszystkiego nie wyolbrzymiam.
- JASON! PIPER! JAK ZEJŚĆ NA DÓŁ? – usłyszałem donośny krzyk,
którego nie mogłem pomylić z żadnym innym. Przekląłem, zwracając na siebie
uwagę większą część otoczenia. Uniosłem głowę i zobaczyłem ich, całą szóstkę.
Rachel, Annabeth, Travisa, Connora, Leo i Percy’ego. Wszyscy wystawili głowy
przez okno na drugim piętrze.
- NIE SKACZ! – wrzasnąłem, widząc, jak bliźniacy już
przenoszą nogi na drugą stronę. Bogowie. Chcą się zabić. Przecież to co najmniej
pięć metrów! Miałem ochotę ich zwyzywać od cyklopich odchodów, ale nie miałem
ochoty pogarszać sprawy.
Nie posłuchali mnie. Żaden z nich. I skoczyli. Prosto w moją
stronę. Cholera.
Umrę przygnieciony przez ciała synów Hermesa, nie mających
mózgu.