czwartek, 11 grudnia 2014

Rozdział dwunasty

Dwunasty rozdział. Nie mam pomysłu na tytuł i czasu na długą notkę autorską, więc krótko:
Enjoy!

PS: Kogo punkt widzenia najchętniej byście przeczytali w następnym rozdziale?
PS2: Bogowie. Cztery tysiące wyświetleń. Umieram <3

Amadea :3 
Rozdział dwunasty


- TRAVIS, oddawaj mi moją tarczę!
- Wal się, braciszku, ona jest moja!
- Na gacie Hermesa, Jason powiedz mu coś!
- Nie obrażaj gaci mojego ojca, patałachu!
- Nie zapominaj, że on jest również moim ojcem!
W taki cudowny, piękny i wspaniały sposób szykowaliśmy się na pierwszą lekcję. Bliźniacy kłócili się, a ja już po minucie przestałem słuchać o czym gadają. Wyłączyłem się na ich wrzaski, co wydawało się wtedy w miarę skuteczną metodą, dopóki do awantury nie dołączył Leo.
Właściwie, sam nie jestem pewny jakim cudem i on został w to wmieszany. Po prostu nagle, moje łóżku stanęło w płomieniach, a ci idioci zaczęli skakać, piszczeć i wrzeszczeć na cały zamek: „Coś się pali!” (nawiasem mówiąc, napomknąłem im, że stanowisko kapitana Oczywistość jest już zajęte, ale nabory zostaną wkrótce otwarte).
Z opresji wyratowała mnie, o dziwo nie była to Annabeth, Hermiona. Przygnana przez ciekawość i krzyki, niemal oniemiała z wrażenia, stojąc w progu. Ciągle dziwi mnie, co dziwi tych czarodziei. Niezły paradoks, ale błagam. Nie widzieli nigdy płonącego łóżka, dwóch kretynów latających w panice po całym dormitorium, jednego Leona, który przybrał swoją najbardziej niewinną minę i jednego Jasona, który akurat po prostu załamywał się psychicznie?
Wypowiedziała to dziwne zaklęcie, zaczynające się na „a”, które wczoraj testował Percy z marnym skutkiem. W jej przypadku, strumień wody trafił bezpośrednio w płonący mebel, skutecznie go gasząc.
- Dzięki. Sam bym sobie nie poradził – Popatrzyłem się kątem oka na Leona, który nadal ze skupieniem obserwował sufit. Głupek.
- Nie ma za co – odparła i już otworzyła usta, aby coś dodać, ale zamilkła i wyszła, jakby nic się nie stało.
- Jesteście z siebie dumni? Mało wam jest z wczoraj? – ochrzaniłem ich, czując, że gadam do ścian.
Dzień, w którym bliźniacy zachowają się jak normalni, rozsądni ludzie uznam za święto narodowe, religijne i jakie tam jeszcze jest możliwe. Dodatkowo, zostanę świętym i uwierzę, że świnię latają. Chociaż to ostatnie nie jest za dobrym porównaniem... Kiedyś Hermesiątka urządziły pokaz latający zwierząt. Do tej pory, na wspomnienie latającej kury mam koszmary.
- Weź wyluzuj. Nie moja wina, że ten głąb usilnie kradnie mi moje rzeczy –Travis jak zwykle usilnie praktykował bycie ścianą.
- To przecież u was rodzinne – jęknąłem, przeczuwając, że zaraz wszystko zacznie się od nowa.
- Ja przynajmniej mam styl, miernoto – Connor chyba ogłuchł dawno temu na wszelkie prośby uspokojenia się.
Westchnąłem cicho, kontynuując przywdziewanie zbroi. Mój plan był prosty- przebrać się i pognać na błonia, gdzie miały być zajęcia. Przy okazji moje uszy odpoczęłyby trochę od kłótni. I wyzwisk.
I wszystkiego, co ma związek z moimi kochanymi współlokatorami. Nie to, że ich nie lubiłem, ale powoli zaczynałem rozumieć Pana D. Co na serio nie mogło dobrze wróżyć. Przecież zrozumienie faceta, który najchętniej wszystkich poprzemieniałby w delfiny, rośliny czy inne dziwne rzeczy, nie było do końca normalne i zwyczajne.
Bogowie, ale się nad sobą użalam. Gorzej niż nie jedna córka Wenus.
Chwyciłem w dłoń swój zmieniony miecz z cesarskiego złota, wybiegając na zewnątrz. Czułem się, jakbym właśnie wychodził na wolność po wyjątkowo długiej odsiadce w więzieniu... Tak, zdecydowanie przez te dziesięć miesięcy zwariuję.
Schyliłem się wychodząc przez dziurę pod portretem Grubej Damy- swoją drogą, bardzo pomysłowe. Odetchnąłem widząc w miarę znajome schody i w jednym momencie, cała pewność siebie ulotniła się w oka mgnieniu.
Jak, na brodę Zeusa, wydostać się na zewnątrz? Dojście do Wielkiej Sali przecież zaliczyłem do cudów XXI wieku, a teraz mam jeszcze znaleźć wyjście? Ja się tak nie bawię. To kompletnie nie fair. Przecież tak wyśmienicie szybko się przebrałem.
 Utknę tutaj, w tym labiryncie korytarzy dopóki jakaś miła, kochane duszyczka mnie nie przygarnie.
Miła duszyczka. To jest to.
Powróciłem do Pokoju Wspólnego tą samą drogą jaką wyszłem. Dobra, miła duszyczka znajdowała się w żeńskim dormitorium. Wystarczy się tam dostać i gotowe.
Pokonałem zaledwie kilka stopni, kiedy zamieniły się one w wieką, betonową ślizgawkę. Poleciałem do tyłu kompletnie zaskoczony. Bogowie. Przeżyłem wiele- walczyłem z nie-do-końca-martwymi osobami, nieśmiertelnymi Tytanami, a co rozłożyło mnie na łopatki?
Magiczne schody. Zaliczyłem bardzo bolesny upadek na plecy, przy akompamiamencie śmiechów żeńskiej części domu Lwa. Bardzo zabawne, wyrżnąłem na plecy.
Skąd miałem wiedzieć, że wchodzę na morderczą pułapkę? Takie rzeczy powinno się OZNACZAĆ. Najlepiej wielkim, neonowym napisem ozdobionym odblaskowymi rzeczami.
Wiedziałem, że wyglądam głupio po prostu leżąc plackiem na tym dywanie (wyjątkowo twardym i startym przez ludzi), ale nie mogłem nic na to poradzić. Przecież... Co ja będę się tłumaczył. Wystarczy, że stwierdzę, że pokonały mnie stopnie.
Gratulacje, wygrałeś konkurs na najbardziej epicką porażkę świata, Jason.
Pojawiła się nade mną twarz Piper. Zasłoniła mi widok na piękny sufit. Uśmiechała się, żując uporczywie gumę do żucia i bawiąc się kosmykiem włosów, dzisiaj nie związanych niczym i bez tych wszystkich, charakterystycznych dla niej, piór dziwnych ptaszysk.
Jej oczy błyszczały. I po prostu czułem, że ledwo opanowuje śmiech. Nie dziwiłem się- cały w zbroi leżałem obrażony na cały, głupi świat.
- Brawo! – pochwaliła mnie, podając dłoń.
- To nie moja wina! – broniłem się, wstając bez jej pomocy. Może i upadłem, ale jakieś resztki dumy miałem. Prychnęła, a potem powiedziała coś pod nosem w stylu „Faceci i ich honor!”.
- Znasz drogę na błonia? – zapytała się, uprzedzając moje dokładnie identyczne pytanie. Super. Ona nie jest tą miłą duszyczką, najwyraźniej.
Pokręciłem głową w geście zaprzeczenia, a ona... Po prostu się odwróciła i podeszła do jakiejś starszej Gryfonki. Wymieniły ze sobą kilka słów, pokazując od czasu do czasu na mnie palcami.
Kółko ploteczek wiejskich, czy co...?
- Jason, to jest Lucy. Zaprowadzi nas na miejsce – przedstawiła mnie córka Afrodyty, promieniejąc z dumy. Owa Lucy, miała ciemne, brązowe włosy upięte w luźny kok. Jej mahoniowe oczy mierzyły mnie czujnym spojrzeniem, a na ustach drgał uśmiech. Nie chcę wiedzieć co powiedziała jej Piper. Po prostu... Nie.
- Mamy mało czasu, za dziesięć minut lekcja, a ja nie chcę dostać szlabanu już pierwszego dnia... Ruchy, Amerykanie! – pogoniła nas, ruszając do dziury w portrecie.
Niewiele myśląc, pobiegłem za nią. Jakoś nie miałem ochoty utknąć gdzieś sam, zagubiony i tak dalej. I coś czułem, że słowo „Amerykanie” stanie się naszą ksywką po wsze czasy! A tak podobało mi się: „jeden z siódemki, którzy uratowali świat”. Było ta bardziej godne i w ogóle bardziej eleganckie, niż „Amerykanie”.
Szedłem ramię w ramię ze swoje dziewczyną, rozglądającą się i obserwującą portrety na ścianach.
Może i uznacie mnie za wariata, ale... One się ruszały. Tak samo jak wszelkie zdjęcia w gazecie, którą czytał Pan Weasley i te w ramkach zdobiące jego dom.
Chyba nie powinienem się zbytnio dziwić, jednak dla mnie nadal to wszystko wydawało się takie... Magiczne.
Świat magii, magiczny. Kto by na to wpadł.
Lucy prowadziła nas skomplikowanymi korytarzami, coraz niżej i niżej, aż dotarliśmy.
Błonia były wielką polaną z pagórkami i wszystkimi tego typu rzeczami. Po prawej widać było jezioro, które pokonywaliśmy zaledwie dzień wcześniej, a na wprost – las. Zapewne ten Zakazany, o którym wspominał na początku Dumbledore.
Odwróciłem się, aby podziękować dziewczynie, ale ona już znikła za mosiężnymi i cięzkimi drzwiami. Wzruszyłem ramionami, ruszając w kierunku stojącej i szykującej się grupki czarodziejów zaledwie kilka metrów dalej.
Nie wypatrzyłem tam nikogo z herosów, oprócz Oktawiana. Stał tam obok tego blondyna, którego poznał jeszcze na peronie. Śmiali się. Podszedłem do nich wraz z Piper i dopiero do mnie dotarło to, co ujrzałem.
Oktawian, się śmiał. Nie byłem pewny, czy już należy uciekać ile wlezie, czy zaszyć się w jakimś schronie w oczekiwaniu na koniec świata. I nie, wcale tego wszystkiego nie wyolbrzymiam.
- JASON! PIPER! JAK ZEJŚĆ NA DÓŁ? – usłyszałem donośny krzyk, którego nie mogłem pomylić z żadnym innym. Przekląłem, zwracając na siebie uwagę większą część otoczenia. Uniosłem głowę i zobaczyłem ich, całą szóstkę. Rachel, Annabeth, Travisa, Connora, Leo i Percy’ego. Wszyscy wystawili głowy przez okno na drugim piętrze.
- NIE SKACZ! – wrzasnąłem, widząc, jak bliźniacy już przenoszą nogi na drugą stronę. Bogowie. Chcą się zabić. Przecież to co najmniej pięć metrów! Miałem ochotę ich zwyzywać od cyklopich odchodów, ale nie miałem ochoty pogarszać sprawy.
Nie posłuchali mnie. Żaden z nich. I skoczyli. Prosto w moją stronę. Cholera.

Umrę przygnieciony przez ciała synów Hermesa, nie mających mózgu.

niedziela, 7 grudnia 2014

Święta *.*

Hej! Kolejny rozdział w budowie, ale... Już tuż tuż, święta!
Czujecie już ich zapach?  Ja, osobiście nie mogę się już doczekać.I najważniejsze pytanie, co dostaliście na Mikołaja?
*Świąteczny Spam wygrzebany w internecie*









poniedziałek, 1 grudnia 2014

Rozdział jedenasty, czyli zwyczajny ranek.

Przepraszam za opóźnienie, ale kochany internet odmówił kompletnie posłuszeństwa.
Więc, na pocieszenie macie słodkiego Leosia, wygrzebanego w odmętach internetu!

Amadea :3


Annabeth
Nigdy nie przepadałam za snami od czasu pobytu w Tartarze. Wizyta tam spowodowała powrót wspomnień, o których najchętniej bym zapomniała. Po prostu... Puff. Żeby zniknęły. Najgorzej było w nowych miejscach, a takim właśnie było Hogwarckie dormitorium.
Więc, kiedy udałam się do krainy Morfeusza, ujrzałam Nica.
To nie była jednak część moich wspomnień. Syn Hadesa stał pośrodku sali tronowej Hadesa, wyraźnie kłócąc się z jedną dziewczyną. Była mała, no oko dziesięcioletnia i ubrana w ubrania z nadrukami Monster High. Kojarzyłam ją. Nie wiedziałam skąd, ale gdzieś ją już widziałam.
Podłoga i ściany zdobił skrzący się w świetle ognia obsydian, a wielki czarny tron rzucał mroczne cienie. Syn Hadesa stał do mnie odwrócony tyłem, przez co nie widziałam jego miny. Kucał, aby dziewczynka patrzyła na niego z góry. Trzymał ją za dłonie i karcił, jak robi się to z małym dzieckiem.
- Angi, nie możesz tutaj przychodzić. Wiesz, że jest to niebezpieczne – pouczył naburmuszoną dziewczynkę.  Spojrzała na niebo karmelowymi oczami robiąc minę zbitego psiaka. – Nie, nie nabiorę się. Co się stanie, gdy tata się o tym dowie?
- Mówiłam on w kółko zajęty jest tym swoim sklepem! Nie poświęca mi wcale czasu, a teraz ma jeszcze uczyć w tej szkole! Ja... Chciałabym się z tobą pobawić! – jęknęła, przygryzając wargę i z trudem tamując łzy.
- Ej, jestem tutaj, mała. Musisz być bardziej ostrożna. Mam pomysł, od teraz ja będę ciebie odwiedzał, dobrze? – powiedział, przytulając ją do siebie. – A teraz, chyba czas już wracać, co? Biegnij do domu.
Angi z ociąganiem pożegnała się i wybiegła, trzaskając drzwiami. Co, na gacie Posejdona, się tutaj wyprawia? Jaki ojciec? Jaki sklep? I najważniejsze- czemu ta Angi w ogóle się tutaj znalazła.
- Ann nie mów o tym nikomu. Proszę. – Heros zwrócił się bezpośrednio do mnie, nadal stojąc tyłem. Przeszły mnie ciarki. Wstał chwiejnie na równe nogi.
- Ale... Nico, kim ona jest? O co tutaj chodzi? – spytałam się drżącym głosem. Ta atmosfera, te tajemnice... Trochę mnie przerażały. Zacisnął dłoń na mieczu, wiszącym u pasa.
- Ja... Nie mogę powiedzieć. Proszę, zachowaj to dla siebie, przynajmniej na razie – odparł, odwracając się do mnie.
Spojrzałam na niemal obcą twarz. Był... Zmartwiony. Nie miał pod oczami tych charakterystycznych worków. Oczy błyszczały w świetle pochodni. On... Był szczęśliwy, a jednocześnie zaniepokojony. Więc nie mogłam mu tego zniszczyć, przeszedł już wiele, nawet jak na herosa. Nie jestem egoistką, nie zniszczę jego radości. Nie mogę, prawda? A niepokoi się przeze mnie. Że wydam jego sekret.
- Nico. Zaufam ci, ale... Nie wplącz się w coś znowu – powiedziałam, uśmiechając się lekko, widząc, że sen powoli się kończy, a wszystko wypełnia mgła. Właśnie. Jaka mgła? I czemu jest zielona? To nie wróży nic dobrego...
- Dobre sobie... Nie wplącz... Wszyscy tkwimy w tym chorym bagnie!
Obudziłam się nagle i gwałtownie, pamiętając tylko sen o Nicu. Reszta składała się na serię dziwnych obrazów.
Angi, ze złotymi oczami, śmiejącą się nad ciałem Percy’ ego. Nica uwięzionego w szklanej kuli. Leona, duszącego się pod wodą. Jasona, skaczącego z jednej wież Hogwartu. Harry’ ego krztuszącego się dymem. Rona otoczonego przez pająki. Hermionę zamienioną w kamień.
Bogowie, o co w tym wszystkim chodzi?
W pokoju panował półmrok. Wsłuchiwałam się w spokojne oddechy współlokatorek, próbując zasnąć, ale na nic to się zdawało, zresztą jak zwykle. Tak jest. Po koszmarze nie mogę zasnąć. Chyba, że...
Rozsunęłam kołdrę, wsuwając stopy w ciepłe kapcie. Zadrżałam pod wpływem zimniejszego powietrza.
O co chodziło Nicowi mówiącemu o bagnie, w którym jesteśmy? Kim jest Angi? Czemu Leo miałby tonąć? Za dużo pytań kłębiło się w mojej głowie, a odpowiedzi wcale nie było. Pokręciłam głową, karcąc siebie w myślach. Przecież to tylko głupi sen.
Ale dla herosa to nigdy nie jest tylko sen, zawsze za tym kryje się coś więcej i jeszcze coś. Bo życie półboga po prostu nie może być proste. Nie może, bo tak byłoby za łatwo, a przecież bogowie to sadyści. I egoiści. I mają jeszcze wiele negatywnych cech. Są przecież wzorem człowieka.
Och, bogowie. Zaczynam wariować. Nie mogę brać tego wszystkiego tak na serio. To przez ten stres. Tak. To wszystko przez tę misję. Wszystko będzie dobrze, jak zwykle.
Wspięłam się po schodach, delikatnie otwierając drzwi do dormitorium Percy’ego.  Na jednym łóżku podniosła się głowa, a w ciemności błysnął szeroki uśmiech i morskie oczy. Uniósł skraj kołdry, wskazując, abym się przyłączyła.
Na palcach wsunęłam się obok niego, ciesząc się, że jest ciepły. Czasami chłopak się przydaje.
- Zły sen? – spytał się szeptem. Pokiwałam głową, a on w odpowiedzi po prostu mnie przytulił. Za to go kochałam. Nie używał zbędnych słów, wystarczył jeden jego gest, abym poczuła się lepiej.
Glonomóżdżek.
Gdy się obudziłam, słońce już dawno wzeszło. Ale w dormitorium już panował ożywiony ruch.
- Łoach, nie chcę wiedzieć, co się tutaj działo dzisiejszej nocy – usłyszałam głośny ryk Rona. Otworzyłam powoli jedno oko, które zaraz zamknęłam pod wpływem jasności.
- Zamknij się. Jeszcze śpi – obronił mnie Percy, a ja poczułam jak wstaje z materaca.
- Właściwie, to już nie– wtrąciłam się, sia   dając na posłaniu. Przeciągnęłam się, czując ból w plecach. I straszne zażenowanie. Miałam malutką nadzieję, że nie będzie żadnych plotek. – Percy, jesteś strasznie niewygodny.
Otworzyłam powoli oczy i zobaczyłam jego obrażoną minę, pakującego się Harry’ego i w pośpiechu czeszącego się Rona. Pozostałe dwa łóżka były puste. Poczułam, jak moje policzki przybierają kolory kolor ścian. Kolory czerwieni.
- Która godzina?
- Siódma trzydzieści – odpowiedział mi przymilnie syn Posejdona. Cholera. Śniadanie o ósmej.
- Zamorduję cię... – rzuciłam, wybiegając z pokoju. Po drodze, oczywiście odprowadzana zdziwionymi spojrzeniami innych uczniów. Nigdy nie widzieli śpieszącej się uczennicy z rządzą mordu w oczach? W sumie, racja. Nie byli w obozie. Tam taki widok jest jak najbardziej na miejscu i w dzień, i w środku nocy, szczególnie jeśli ma się domek niedaleko tego Aresa.
Do swojego dormitorium wbiegłam jak huragan, dziękując wszelkim greckim i rzymskim bogom, że się wczoraj rozpakowałam. Co nie zmienia faktu, że miałam półgodziny na umycie zębów, uczesanie się, ubranie i znalezienie drogi do Wielkiej Sali.
Martwiło mnie głównie to ostatnie- zamek był na prawdę olbrzymi, więc o zgubienie się było bardzo łatwo, szczególnie w pośpiechu. Jak się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy, tak?
Misja niemożliwa, jak wszelkie, które musiałam wykonać, co?
Spóźniłam się zaledwie pięć minut, więc i tak byłam z siebie bardzo dumna. Do Wielkiej Sali weszłam na równi z Rachel, która nadal próbowała usilnie ogarnąć swoje włosy w coś, co nie przypomina pomarańczowego siana.
Nauczyciele jedli na podwyższeniu. Uczniowie przy swoich stołach. I nikt na nas nie zwrócił uwagi.
Z gracją złodziei przeszłam do stoły Gryfonów, zajmując miejsce obok Percy’ ego, który skubał swoje płatki z kwaśną miną. Zmarszczyłam brwi. Coś było nie tak.
- Percy, czemu nie jesz? – zapytałam się ze złośliwym uśmiechem. Skrzywił się i popatrzył na mnie wrogo.
- Coś mi wczoraj zaszkodziło... – Pozostawiłam to bez komentarza.
- Co teraz mamy? – spytała się trzeźwo Piper żując swoją kanapkę z sałatą. Porównałam swój posiłek z jej i poczułam się strasznie niezdrowo. Podczas gdy u niej królowały warzyw i owoce, u mnie tłuszcze i sztuczne rzeczy. Z wahaniem zamieniłam szklankę Coli w wodę i od razu humor się poprawił.
- Podstawy szermierki. Potem obronę przed czarną... Manną? Nie, magią! Dobra, potem jest Transakcentacja.. Nie, Transmutacja. A potem... Gastronomia? Że co? – przeczytał Leo, zacinając się na końcu. Siedząca obok Rachel, wyrwała mu plan lekcji.
- Astronomia. To „G” to tylko plama po kawie – wyjaśniła spokojnie.
- Więc, początek mamy spokojny. Mogło być gorzej – zaśmiał się Jason radośnie.

-Śmiej się śmiej, ale dla tych czarodziejów to nie będzie takie fajne – dorzucił grobowym tonem Travis. Zaśmialiśmy się. Tak, zdecydowanie dla nich nie będzie to fajna lekcja.

niedziela, 23 listopada 2014

Rozdział dziesiąty, czyli dobre wrażenie.

Tam tam ta dam! Dziesiąty rozdział ze specjalną dedykacją dla Córki Hadesa, która jako jedyna skomentowała poprzedni rozdział. Rozdział jest strasznie długi, pięć stron w Wordzie XD Mam nadzieję, że się spodoba. 

Amadea :3
PS: Następny pojawi się kiedy zobaczę trzy komentarze tutaj. Wiem, że to szantaż, ale trzeba jakoś ludzi zachęcać do komentowania :/


Percy
Rachel siedziała na tym taborecie zaledwie moment, kilka sekund, zanim czapka wydarła się:
- HU... GRYFFINDOR!!!
Klaskałem wraz z innymi, kiedy zajmowała miejsce obok jednego z bliźniaków. Uśmiechała się blado, strasznie blado. Ten efekt potęgowały jej rude włosy, przypominające płonący stóg siana.
- Co się stało? – spytała się Ann, lekko zaniepokojona. Zresztą, powinna być. Kiedy Rach wykazuje jakiekolwiek obiawy strachy, bogowie chrońcie nas. Przecież walnęła Kronosa grzebykiem w oko, bez zawahania. Przecież nie boi się byle czego.
Właściwie, nigdy nie widziałem jej, kiedy się bała. Nigdy. Więc co mogło doprowadzić ją do takiego stanu? Od zawsze wiedziałem, że gadająco-czytające w myślach czapki, nie są bezpieczne.
Ruda pokręciła tylko przecząco głową, wysyłając nam niemy sygnał „potem, nie tutaj, nie teraz”. Pokiwaliśmy głowami na znak zgody, powracając do obserwacji przydzielania pierwszaków.
Ceremonia ciągnęła się jak toffi. Kiedy już myśleliśmy, że to koniec, odnajdywał się nieprzydzielony uczeń. Przy moim ADHD, ledwo wytrzymywałem psychicznie. Leo zaczął tworzyć swoją własną piosenkę przy pomocy sztućców, co nie wróżyło nic dobrego.
Kiedy Leo, próbuje coś tworzyć twórczo, no cóż- zatyczki do uszy stanowczo nie wystarczą. Więc sobie czekaliśmy ledwo wytrzymując w jednej pozycji i nie zabijając Valdeza.
I wtedy, kiedy ostatni uczeń został przydzielony (Antoni Wirwick, Slytherin), coś się zaczęło. I niestety nie była to kolacja. Po prostu Travis i Connor zaczęli się kłócić, tak, że wszyscy skupili się na nich. Oni nieświadomie, nadal kontynuowali, oczywiście używając własnego języka, którego mało kto rozumiał.
- Ty dorabiana komórko, mówiłem ci z setkę razy, że ty byłeś odpowiedzialny za te wszystkie pułapki! – wrzasnął Connor. Westchnąłem głęboko podpierając się na prawej dłoni. Jak już zaczęli się kłócić nic ich nie mogło powstrzymać. Gnali jak huragan, a przecież wiadomo, że nie ma żadnej metody, aby go zatrzymać.
Trzeba przeczekać i reagować, kiedy trochę się zsapią.
Jeden rzucił się na drugiego. W dłoniach trzymali swoje sztylety, które w ekspresowym tempie wyjęli z połów szat. Sala zamarła. Obróciłem się, trochę znudzony, aby zaobserwować entą walkę rodzeństwa tego miesiąca.
Travis poderwał się na nogi, ruszając pędem w lewo, Connor pobiegł za nim, w szale wymachując sztyletem. Och, bogowie. Znów chcę się pozabijać.
Travis wykonał piękny przeskok z szpagatem w powietrzu nad stołem Krukonów, Connor w ostatniej chwili przeskoczył bokiem nad meblem, a jego stopa o milimetry minęły głowę jakiejś drugoklasistki.
Muszą się popisać, inaczej nie byliby sobą.
Travis obrócił się na pięcie celując ostrzem prosto w szyję brata. Ten się uchylił, ustawiając sztylet, aby go nim dźgnąć. Czyli normalna potyczka, normalnych synów Hermesa. W sumie, mogło być gorzej. Jeszcze nie zaczęli wyzywać siebie od pustych puszek po Coli.
Nie pytajcie się co to znaczy, bo na prawdę nie mam pojęcia, ale kiedy wchodzą w ten etap... Cóż, ostatnim razem domek Hermesa stanął w ogniu. Jak większość domków w Obozie, bo im zachciało się poćwiczyć żonglerkę greckim ogniem.
Nikt nie ucierpiał i Pan D. ochrzanił ich za to. Liczył na przedwczesne zwolnienie z opieki nad nami- stadem nieogarniętych i beznadziejnych herosów. Widać jak nas kocha, prawda?
Annabeth kiwnęła obok mnie głową. System, obmyślony właśnie po sfajczeniu części Obozu. Daje znać, kiedy należy interweniować. Wiecie, to nie jest takie proste, trzeba wyczuć moment, w którym zaczynają się bić dla czystej satysfakcji i chęci rywalizacji.
Półbogowie są wspaniali. Ale nie wtedy, kiedy musisz z nimi walczyć.
Podniosłem się bardzo ociężale z krzesła, jakbym ważył z tonę. Mordercze spojrzenie od Ann troszeczkę mnie pogoniło.  Jason również wstał i powolnym krokiem, z rodzaju tych, których używa się do podchodzenia do wyjątkowego niebezpiecznego i agresywnego zajęcia.
- Ty prawego, czy lewego? – spytałem się z westchnieniem syna Jupitera.
- Prawy. Na gacie Hadesa, nie mogli zaczekać z kilkunastu minut? – jęknął w odpowiedzi.
Bliźniacy nadal się bili coraz bardziej zaciekle. Stanąłem za jednym, a Jason za drugim – technika najbardziej skuteczna na rozszalałym, psychicznie chorych herosów testowana w wielu przypadkach, o których lepiej nie wspominać.
Uniosłem w górę trzy palce, zaczynając odliczanie.
Dwa.
Jeden.
Zero.
I rzuciłem się od tyłu na Travisa, wytrącając mu broń z ręki. Doznania były podobne do przytrzymywania rozjuszonego konia, który macha nogami na wszystkie strony, tak samo jak syn Hermesa to robił. Naprzeciwko mnie Jason oberwał w wyjątkowo spektakularny sposób w nos od Connora.
Rodzeństwo bardzo lubi walić innych w nosy. Można powiedzieć, że to ich własna obsesja, niezbyt przyjazna dla ich przeciwników.
- Już się uspokoiliście, dorabiane komórki? – zapytała się Rachel, a właściwie wrzasnęła na całą salę. Rozległy się pojedyncze śmiechy.
- Och, kochana nie bądź zazdrosna, przecież wiesz, że ciebie kocham najbardziej! – W tamtym momencie prawie cała sala się śmiała.
Ogarnięcie wszystkiego zajęło kilka minut. Dumbledore łatwo wybrnął z sytuacji, mówiąc, że był to pokaz umiejętności, które uczniowie mogą nabyć w tym roku szkolnym, co u niektórych wzbudziło przerażenie, a u innych ekscytację.
Ja, osobiście, chciałem po prostu jeść.
Ale nie. Ta różowa kobieta musiała wygłosić jakąś przemowę, przez którą o mało nie zasnąłem (w niektórych momentach grający Leon się przydaje).
Właściwie, nawet nie wiem o czym była. Halo, ADHD, brak możliwości skupienia plus mega długie przemowy to, powiedzmy sobie szczerze, tragiczne połączenie.
Kiedy wreszcie, padły te magiczne słowa „ucztę czas zacząć”, byłem chyba szczęśliwszy niż na pierwszej randce z Annabeth. Chociaż w sumie, ona skończyła się na uciekaniu przed stadem harpii, więc nie ma co się dziwić.
- Percy, to wygląda obleśnie. Jak możesz to jeść? – spytała się córka Ateny. Spojrzałem na swój talerz. Naleśniki z syropem klonowym, ziemniaki, ryba, kapusta, a do popicia ciepłe mleko. Wszystko pyszne i tak dalej.
- Nie rozumiem o co ci chodzi... Przecież to idealnie się komponuje! Mleko pasuje idealnie do naleśników, a ryba do ziemniaków i kapusty! Na dodatek...
- Zamknij się, Jackson – mruknęła Pipes głosem zabarwionym Czaromową. Chcąc nie chcąc, musiałem się jej posłuchać.
Nikt nie rozumie mojego talentu do dobierania smaków.
- Mamy jutro jakieś lekcje? Trzeba się przygotować...  – powiedział Leo, a ja zakrztusiłem się swoim mlekiem.
Rachel poklepała mnie po plecach, a raczej walnęła całą swoją siłą, ale to już szczegół.
- CO? – Jasonowi oczy niemal nie wypadły z oczodołów. – Leo, może przestań pić ten sok, źle na ciebie działa...
- Och, zamknij się, Grace. Wypadałoby zrobić dobre wrażenie.
- Wiesz, na pewno nie pomoże w tym bitwa na środku Wielkiej Sali. – Delikatna aluzja do braci Stoll, którzy nagle z wyjątkową pilnością studiowali fakturę sufito-nieba.
- Dobra. Jesteście beznadziejni – rzekł wydymając wargi jak naburmuszone dziecko. Zaśmialiśmy się wszyscy razem.
- W sumie, ma rację. Posiedzę dzisiaj z Percym i trochę poczytamy – rzekła po chwili Annabeth.
O, bogowie. Chrońcie mnie.
- Nie, czekaj. Wymawia się „Akłamenti” z akcentem na MEN – pouczyła mnie Annabeth zaglądając do książki.
- No, dawaj koleś. Ja tutaj płonę ze zniecierpliwienia! – dodał Leo, stojący w płomieniach.
Jak widać, testowaliśmy, czy da się go ugasić. Na razie byliśmy na etapie poprawnej wymowy, ale coraz lepiej wychodziło.
- Aqamenti – powiedziałem, a z mojej różdżki wyleciała samotna kropla wody.
- Hmmm... Musisz się bardziej skupić, Glonomóżdżku – oceniła Ann. Posłałem jej mordercze spojrzenie, opadając na łóżko.
Znajdowaliśmy się w pokoju bliźniaków, Leona i Jasona. Mnie dorzucili do pokoju Harry’ego i reszty aby „uściślić więzy między szkołami”, czy coś w tym stylu. Rach i Annabeth dołączyły do pokoju Hermiony i jej koleżanek.
Ściany były czerwone, ze złotymi liniami przy podłodze i suficie, a łóżka królewskie i z baldachimami w kolorach Gryffindoru. Przy nogach każdego z posłań stały już kufry z rzeczami, więc nie musieliśmy ich taskać po tych schodach.
Właśnie, schody to jest dopiero coś. One się ruszają, nigdy nie wiadomo, czy akurat im nie odbije i nie postanowią się przemieścić. Jeszcze zdradliwe stopnie. Szedłem sobie spokojnie, razem z innymi uczniami, ale komu noga utknęła po kolano w tym diabelskiej machinie? Mi. Grunt to dobre wrażenie.
- Ja się poddaję, sama to zrób, mądralo.
- Aquamenti – wyrecytowała wykonując owalny ruch drewnianym patykiem, z którego wyleciała cienka strużka wody. – Widzisz?
Nie odpowiedziałem, tylko odwróciłem się do niej plecami, jak przystało na faceta z urażaną godnością. Zaśmiała się za moimi plecami.
- Która gooooodzina? – przeciągnął się Leo ziewając, już przy wyłączonym ogniu. Zerknąłem na zegarek, stojący w kącie. Dwudziesta druga.
- Pora już się zbierać... – mruknęła Piper, powoli wygramalając się z łóżka chrapiącego już Jasona. Travis i Connor też już powoli tracili energię, którą pożytkowali na obmyślaniu planu celów na ten rok.
- Dobranoc! – wrzasnąłem, wychodząc z ich pokoju. Na korytarzu przeciągnąłem się, jak kot. – Więc do jutra? Słodkich snów – mruknąłem, przytulając Ann i widząc jak odchodzi z córką Afrodyty.
Kiedy wszedłem do własnego pokoju, gęstą atmosferę można było kroić nożem. Właściwie, uformowały się dwa obozy- na jednym z łóżek siedział Seamus z Deanem, a na drugim Neville, Ron i Harry.
Nie chciałem wiedzieć o co chodziło, jeśli czegoś się nauczyłem od synów Hermesa oprócz pilnowania swojego portfela w ich obecności, to właśnie tego- nie wtrącaj się do nie swoich spraw, jeśli nie widzisz w tym zysków.
Tutaj zysków nie dostrzegłem, więc przywitałem się, wymieniłem kilka oczywistych życzeń na czas snu, przebrałem się i udałem w objęcia Morfeusza, w dokładnie takiej kolejności, licząc na miły sen.

Tsa. Marzenia.

piątek, 21 listopada 2014

Uwaga!

Uwaga, uwaga!
Chcę Was poinformować, że zakładam drugiego bloga, przeznaczonego na opowiadania o PJ i HP, na razie jest tylko pierwsza część jednego, ale tam przynajmniej przez najbliższy miesiąc będą pojawiać się posty regularnie.
Nie to co to tutaj, że albo pojawiają się za często albo wcale XD
(link: http://magia-historii.blogspot.com )

Amadea :3

poniedziałek, 17 listopada 2014

Rozdział dziewiąty, czyli domy.

Ekspresowe tempo, moi kochani. Ale jak mówiłam - teraz już górki!
Enjoy, czrodzieje/herosi!

Amadea :3
PS: Nawet nie wiecie, jaka jestem dumna, nigdy nie myślałam, że dojdziemy aż do 3000 wyświetleń! Następny cel- 4000! :')
***
Rachel


 Dojechanie do tej całej szkoły, zabrało stanowczo zbyt dużo czasu. Szczególnie, kiedy ten palant, głąb, Oktuś, wmawiał mi, że nie jestem PRAWDZIWĄ wyrocznią. Rozumiecie? Ja. Fałszywa! Miałam ochotę go zabić, ostrym narzędziem i widzieć jak błaga na kolanach o łaskę. Jeszcze ten inny, jak mu było...
A, Draco, nagle pojawił się w naszym przedziale i zaczął się nas pytać, o jakieś rzeczy. Leo szybko zatrzasnął mu drzwi przed nosem, zresztą w samą porę, bo Percy miał ochotę zabić tego blondyna.
 Więc droga minęła mi na kłóceniu się. Każdy o tym marzył, prawda? Prawda? Chyba jednak nie.
 Na szczęście stosunkowo szybko dojechaliśmy. Ale z drugiej strony, przez jakieś półgodziny ogarnialiśmy jak się wkłada te dziwne szaty, gracji dorównujące najprawdopodobniej worek po kartoflach.
Chociaż nie. Worek ma swoją sławę i piękny „look”. Szaty tego absolutnie nie miały.
Owszem, byłam w niewniebowzięta i od śmiechu dostałam kolki, kiedy Oktuś zaplątał się w szatę. (Mina buraka, jak słodko!).
 Ale kiedy moja głowa utknęła w rękawie, nie było mi już do śmiechu. Wszyscy się ze mnie nabijali, to było O.K.R.O.P.N.E., i tak było to aż na tyle istotne, aby zapisać to w postaci skrótu. Wygląda w ten sposób bardziej... Dostojnie.
 Ale wracając, kiedy wysiedliśmy z naszego wagonu, usta niemal opadły nam do ziemi.
 Zamek był ogromny i piękny, na tle zachodzącego słońca, które rzucało na jego ściany złote cienie. Woda w jeziorze skrzyła się, wyglądając jak płynne złoto. Las wyglądał, jakby płonął czerwienią i ostrą żółcią.
 Mimo, że zamkowe cegły miały szary kolor, czuło się niemal ciepło. Jakby rodzinnego ogniska, ciepłego posiłku i takich tam pięknych rzeczy.
 Dom. To nasz nowy dom. Uśmiechnęłam się do siebie, patrząc porozumiewawczo na bliźniaków. Ich zielone oczy wpatrywały się w krajobraz, jakby po raz pierwszy widzieli coś równie pięknego. Annabeth bezgłośnie mówiła o architekturze budynku, trzymając za rękę niemal śliniącego się Percy’ego. Piper i Jason, opierali się o swoje głowy, uśmiechając od siebie, jak para zakochanych, którymi przecież byli.
 Nawet Oktawian z wrażenia, upuścił swojego pluszaka.
 I staliśmy tam przez chwilę, ciesząc się widokiem, kiedy za nami rozległ się dudniący głos wielkiej kupy cielska, przynajmniej tak gajowy wyglądał na pierwszy rzut oka.
 - Pirwszoroczni! Amerykanie! – wrzeszczał, około dwa metry od nas. Jedno słowo- auć.
 Stanęliśmy w tłumie pierwszaków, sięgających nam do ramion. Czułam się jak w morzu krasnali, ale te dzieci niemal od nas nie uciekły, kiedy na nie spojrzałam. Humor od razu poszybował w górę, wiecie?
 Wsiedliśmy na małe, bardzo chwiejne łódki. Wylądowałam z bliźniakami i Oktawianem, a każdy kto ich zna, wie, że nie jest to za dobre połączenie, szczególnie, kiedy ten trzeci jęczy jakby ktoś go molestował.
 Więc, tylko ja dojechałam sucha na drugi brzeg. Reszta zaliczyła zimną, rzeźką kąpiel. Ale kiedy oni, próbowali się wypychać i tak dalej, ja podziwiałam widoki. Widziałam dziwne istoty pod taflą wody, ptaki lecące po niebie i słyszałam szum wiatru, buszującego w lesie. Ogólnie wszystko wyglądało jak z pięknej, cudnej, wyidealizowanej bajki dla maluchów.
 Z tą różnicą, że miejsce w którym byłam, było jak najbardziej prawdziwe i wspaniałe.
 Szkoda, że przejażdżka trwała tylko kilka minut. Szkoda, że musiałam ją znieść z tymi inteligentnymi inaczej. Ale i tak było wspaniale.
***
 Kiedy wkroczyliśmy do Wielkiej Sali, wśród wszystkich młodszych uczniów, myślałam, że moje policzki przyjmą barwę moich włosów. Wszelkie spojrzenia skupiły się na nas, herosach przebranych w czarne sukienki.
 Na podest wyszedł profesor Dumbledore, a wszystkie rozmowy ucichły natychmiast. Nie to, co jest podczas wystąpień Pana D., gdzie każdy drze się przez salę na każdego. Tutejszy dyrektor budził szacunek.
-  Witam wszystkich uczniów, w nowym roku szkolnym! – zaczął powoli. – W tym roku mamy przyjemność gościć, uczniów prosto z Ameryki, którzy przybyli do nas, aby poszerzyć swoją wiedzę na temat świata Magii. Mam nadzieję, a raczej pewność, że zaprezentujecie się z jak najlepszej strony naszym gościom! – pulchna kobieta, w oczodajnym różowym kostiumie chrząknęła. – Przejdźmy teraz, do momentu na który wszyscy czekali! Przydzielmy uczniów do poszczególnych domów!
 Stoły zawrzały, na środek wzniesiono stołek z podartą czapką na nim leżącą.
 Czapka zaczęła śpiewać. Ale większe dziwi się już w życiu słyszało i widziało.
- Lat temu tysiąc z górą,
Gdy jeszcze nowa byłam,
Założycieli tej szkoły
Przyjaźń szczera łączyła.
Jeden im cel przyświecał
I jedno mieli pragnienie,
By swą wiedzę przekazać
Przyszłym pokoleniom.
"Razem będziemy budować!
Wiedzy pochodnię nieść!
Razem będziemy nauczać
I wspólne życie wieść".
Gdzie szukać takiej zgody
I tak głębokiej przyjaźni:
Czworo myślących zgodnie
I nie znających waśni.
Gryffindor i Slytherin
zgadzali się nawet w snach.
I zawsze widziano razem
Ravenclaw i Hufflepuff.
Jak więc taka przyjaźń
Już wkrótce się rozpadła?
Tego młodzież dzisiejsza
Przenigdy nie odgadła.
Slytherin nagle oświadcza,
Że ani mu się śni,
Nauczać magii takich,
Co nie są czystej krwi.
Ravenclaw na to rzecze,
Że bystrych nauczać chce,
Gryffindor że ceni dzielność
Bardziej niż czysta krew.
Hufflepuff chce uczyć wszystkich,
Jak głośno oświadczyła.
Sporu nie rozstrzygnięto
Ja tego świadkiem byłam.
Bo każdy z założycieli
W domu swym rządzić chce,
Każdy przy swoim wyborze
Do końca upiera się.
Slytherin przyjmuje takich,
Co mają czystą krew,
Co mają więcej sprytu
Od uczniów domów trzech,
Ravenclaw bystrych ceni,
Gryffindor dzielnych chce,
A Hufflepuff resztę uczy
Wszystkiego co sama wie.
Tak więc spór zakończono
I przyjaźń się umocniła,
Na wiele lat powróciła.
Lecz później znów niezgoda
Wśród czworga się zakrada,
Na błędach wykarmiona,
Czai się w sercach zdrada.
Domy, co jak filary
Dzielnie wspierały szkołę,
Zaczęły sobie nawzajem
Narzucać swoja wolę.
I już się wydawało,
Że koniec szkoły bliski,
Że odtąd druh druhowi
Stanie się nienawistny,
Że miecz o miecz uderzy
I wnet poleje się krew,
Gdy wtem Slytherin stary
Odchodzi z zamku precz.
I choć ucichły waśnie,
Choć spory wygaszono,
Odtąd we wspólnym dziale
Już się nie jednoczono.
I dotąd zgodna czwórka
Niezgodna trójką się stała,
Tiara przydziału
Prof. McGonagal trzymająca Tiarę Przydziału

I odtąd domy Hogwartu
Dzieli różnica niemała.
A teraz mnie posłuchajcie,
Wybiła wasza godzina,
Teraz Tiara Przydziału
Rozdzielać was zaczyna.
I chociaż nie wiem sama,
Czy błędu nie popełnię,
Ten przykry obowiązek
Dziś wobec was wypełnię.
Tak jak mi rozkazano,
Na domy was podzielę ,
Choć nie wiem , czy przypadkiem
Przyjaciół nie rozdzielę.
Choć nie wiem, czy mój wybór
Do zguby wiedzie wprost.
Musze wyboru dokonać,
Bo taki już mój los.
Czytajcie ZNAKI czasu,
Poczujcie grozy tchnienie,
Bo dzisiaj Hogwart cały
Osnuły złowróżbne cienie.
Wróg z zewnątrz na nas czyha,
Śmiertelny gotując nam cios, .
Musimy się zjednoczyć
By złowrogi odwrócić los.
Wyznałam wam cała prawdę,
Niczego nie ukryłam
I Ceremonię Przydziału
Za chwilę rozpoczynam * – zakończyła swój monolog.
  Kiedy skończyła opowiadać miałam dziwne wrażenie, jakbym była już świadkiem tego  i wszystko przeżywała od nowa. A nie wróży to nic dobrego. Bo jeśli miałam uczucie deja vu, znaczy, że duch wyroczni chce się odezwać.
  Gdybym wyrecytowała na środku Sali, jakąś kolejną przepowiednię, umarłabym. Zapewne w sensie dosłownym, jak i przenośnym.
-Chase, Annabeth! – krzyknęła profesor McGonagall, ze swoim nierozłącznym zaciętym wyrazem twarzy.
  Widziałam, jak moja przyjaciółka wstrzymuje oddech, na odchodnym rzuca przerażone spojrzenie swojemu chłopakowi, który szczerzy się w odpowiedzi. Jestem pewna, że córka Ateny się na nim za to zemści. A ja, chciałabym być przy tym...
  Kiedy wreszcie założyła tę tiarę na głowie, czapka zaczęła coś mamrotać do siebie. Byłam za daleko, aby słyszeć, ale widziałam, że Annabeth jej odpowiada szeptem.
- RA... GRYFFINDOR! – stół Gryfonów niemal zawrzał.
- Jackson, Percy!
  Syn Posejdona powtórzył tą samą czynność co jego dziewczyna, tylko trochę dłuższą uciął sobie pogawędkę z tiarą. Z każdą sekundą, bicie mojego serce osiągało kolejny poziom prędkości. W tamtym momencie, zasuwało jak porządny kolarz, na porządnym rowerku.
- GRYFFINDOR!
  Ponownie zawrzał stół. A ja czekałam z niecierpliwością na swoją kolej.

***
  Kiedy Oktawian trafił do Slytherinu, a bliźniacy, Leo, Piper i Jason dołączyli do Gryfonów, zostałam tylko ja. Kiedy mnie wyczytano, na nogach z waty podeszłam i usiadłam na tym drewnianym i chropowatym meblu, zakładając tiarę, moje serce pędziło na łeb na szyję, z prędkością światła.
  Nie chciałam trafić do innego domu, niż jest reszta. Nie chciałam zostać od nich udzielona, nie, nie teraz, kiedy byliśmy razem, wszyscy.
  Przed wami wielka misja, herosi. Nie widzę przyszłości, jak ty, ale wiem, że będziecie wystawieni na sporo prób. Na końcu właśnie ty możesz najwięcej stracić.
 Odezwał się skrzeczący głos prosto w mojej GŁOWIE! Chyba zwariowałam kochani, po wszystko co przeszłam, słyszę głosy w głowie. Mimo to, odpowiedziałam, jak przystało na porządnie stukniętą osobę.
  - Dlaczego?
Dowiesz się już niedługo. Niech bogowie mają was w swojej opiece.

Czapka nabrała powietrza z cichym szelestem. I krzyknęła, tak, że na stołach zatrzęsła się zastawa.


* Jest to fragment książki pt. "Harry Potter i Zakon Feniksa" autorstwa J.K.Rowling.

czwartek, 13 listopada 2014

Rozdział ósmy, czyli po początek.

Krótko i zwięźle- enjoy!

***
Rozdział ósmy, czyli początek.

Najważniejszy w każdym działaniu jest początek.
Tak, przynajmniej stojąc na peronie 9 i ¾ sądziła Annabeth Chase, córka Ateny. Akurat przypomniała sobie to zdanie, wypowiedziane przez jakiegoś greckiego filozofa. Chyba Platona, ale nie była tego do końca pewna- zbytnio skupiała się na zegarze.
A ten, przesuwał swoją najdłuższą wskazówkę, w tempie która bynajmniej jej nie zadowalała. Do przyjazdu pociągu zostało jeszcze całe, długie i okropne dziesięć minut.
Mimo to, peron był już cały zapełniony- na prawo, lewo ludzie. Na wprost i z tyłu tak samo. I niektórzy z nich, nawet nie ukrywali zaciekawionych spojrzeń. Dobra, w zasadzie to przeszukiwali tłum w poszukiwaniu kogoś znajomego, ale Ann wątpiła, żeby zatrzymywanie na nich wzroku było dziełem tylko przypadku.
Działo się to zdecydowanie za często. A najgorzej znosił to Percy.
Po raz kolejny niecierpliwie przestąpił z nogi za nogę, tym samym stając na jej stopie. Wysłała mu mordercze spojrzenie, ale on nawet tego nie zauważył. Rozglądał się dookoła, jak... wariat. Nie oszukujmy się, moi mili. Kto normalny kręci średnio co dwie sekundy głową? Nikt.
Odchrząknęła. Raz. I drugi. Zareagował dopiero za piątym.
- Percy, wyglądasz, jakbyś właśnie uciekł z psychiatryka – powiedziała, wywracając oczami. Percy zdobył się na słaby uśmiech.
- Wiesz, czuję się jak jakiś durny okaz z zoo. Przypomnij mi, abym nigdy nie odwiedzał ponownie tego miejsca. Zwierzęta muszą czuć się tam okropnie! – jęknął, wykonując swój tradycyjny w ciągu ostatnich piętnastu minut przegląd otoczenia.
- Było nie zakładać tej neonowej koszuli – odmruknęła, spoglądając na jego pomarańczową koszulkę. Podczas gdy większość osób ubrana była w odcienie zieleni, szarości i ewentualnie brązów, on zdecydował się na ten kolor. Chciał czuć połączenie z Obozem, za co Annabeth niezbyt go winiła.
- Bardzo zabawne – odrzekł z miną, jakby kazała mu zjeść paczkę cytryn. Wzruszyła ramionami, z trudem powstrzymując chichot, kiedy wyciągnął z walizki szarą bluzę i założył ją na wierzch, ukrywając pomarańcz pod spodem. - Leo już kogoś męczy.
Ann zerknęła na owego Leona, o którym wspomniał. Zajęty był rozmową z jakąś blondynką, z rzodkiewkami w formie... Właściwie, to chyba miały być kolczyki. Zmarszczyła brwi, widząc, że dziewczyna wydaje się z nim dobrze dogadywać.
Nie, że nie lubiła Valdeza. Po prostu wiedziała, że czasami rozmowa z nim, kiedy posiada tak dobry humor grozi wieloma konsekwencjami. Nie dobrze jest dla nikogo, kiedy jest przesadnie wesoły.
- Ile tak gadają? – spytała się przenosząc wzrok na swojego chłopaka.
- Kilka minut. Ale wydaje mi się, że całkiem nieźle się dogadują – nagle, przechylił głowę w bok, a jego mina stała się wyjątkowo głupia. – Właśnie dała mu naszyjnik z jakiegoś drewna... Nie to korki. Wiesz co? Wydaje mi się, że do siebie pasują.
Annabeth zaśmiała się cicho, nie chcąc obracać głowy. Spojrzała jeszcze raz na zegar. Za trzy minuty przyjazd.
Kiedy każdy, bez wyjątku, usadowił się w przedziale, wszyscy odetchnęli z ulgą.  Pociąg, czerwony i wielki, z lokomotywą z której buchały kłęby szarego dymu i rzędem ciągnącym się za nim wagonów tego samego koloru, zjawił się punktualnie.
Zatrzymał się normalnie, tak jak zwykły pociąg powinien, z cichym piskiem i powodując lekki powiew wiatru. I zaczął się jakby wyścig, na końcu którego czekała bardzo atrakcyjna nagroda. Wolny przedział.
Stwierdzenie, że szaleństwo nie udzieliło się herosom byłoby kłamstwem. Oni również pobiegli, jakby gonił ich jakiś wyjątkowo groźny potwór, w czym mieli już jakieś doświadczenie. Ciągnęli za sobą po dwie walizki i niemal śmiali się na głos, widząc innych z pokrowcami na zbroje i białą broń. Oni, jak zwykle zresztą, przypasaną ją mieli po boku.
Wiedzieli, czy może raczej to czuli, że Mgła po prostu na to nie działała, ale też wiedzieli, że nikt nie uzna to za dziwne pośród czarodziei, którzy sami mieli takie wyposażenie. Po drugie, nie mieli ochoty na bycie „bezbronnymi”. Ich umiejętności posługiwania się magią były dosyć przeciętne.
A Annabeth po prostu wiedziała, że potwory mimo czarodziei spróbują ich zabić. Inne możliwości byłby zbyt piękne.
Do drzwi wagonu dobiegła jako jedna z pierwszych. Na coś się przydały te setki bitew o sztandar z dwoma tonami metalu na sobie.
Wpadła do środka, niemal nie zaliczając pięknego upadku z efektem „łał” na początku. Jednak, znalazła wolny przedział. I usiadła w nim, zadowolona z siebie i z tego, co nastąpi.
Dojadą do Hogwartu. Przygoda się rozpocznie. I zacznie pracować na powstrzymanie kolejnego końca świata.
Normalne wyzwanie, dla normalnego człowieka, z normalnymi rodzicami. Luz.
Ale wracając, siedzieli w wagonie numer 5, przedziale trzecim i rozmawiali, jak zwyczajni nastolatkowie w drodze do szkoły.
No, może nie całkiem zwyczajnie.
Travis i Connor kłócili się o jakieś miny, że ustawili je na złym wzgórzu, czy coś w tym stylu. Annabeth skupiała się na krajobrazie za oknem- na mijanych pagórkach, drzewach, miastach i rzekach. Wszystko zdawało jej się tak... Przeciętne.
Mimo, że ze zdenerwowania strzelała palcami, nie czuła jakiegoś niezwykłego zdenerwowania. Po prostu zwykłe podniecenie przed nieznanym. Rozluźniła się, opierając głowę o szybę. Szybko jednak nią stamtąd oderwała- wstrząsy nie były zbyt przyjemne dla czaszki.
Rachel dyskutowała z Oktawianem i było widać, że najchętniej by się pobili. Leo, Percy i Jason gestykulowali pochyleni nad kufrem, ustawionym pomiędzy ich nogami. Nie wszystkie zmieściły się na metalowej półce, lśniącej w południowym słońcu.
Naprzeciwko niej Piper plotła bransoletkę ze sznurków- od kiedy jedna z jej przyrodnich sióstr jej to pokazała, Annabeth nie widziała jej bez kłębka włóczki, czy czegoś w tym stylu.
- Odpierwiastkuj się, ty ilorazie nieparzysty, bo jak Cię zalgorytmuję, to Ci zbiór zębów wyjdzie po za nawias! – krzyknął Travis z miną tak dumną, że Ann wydawało się, że zaraz wybuchnie z tej pewności siebie.
- Co? – odparła Connor, marszcząc brwi z wyrazem twarzy tak głupim, jak tylko dzieci Hermesa potrafią wyczarować na zawołanie. Talent od ojca, pomyślała ironicznie.
- Nie mam pojęcia. Znalazłem na internecie, bracie – odparł wzruszając ramionami. Connor wykonał „facepalma” po prostu się załamując. Tsa, nie należeli do geniuszy. Ale głupi też nie byli.
Córka Ateny uśmiechnęła się do bliźniaków, włączając do ich rozmowy.

Hogwarcie, herosi nadchodzą, przygotuj się. 
Czas start.
Dziewięć miesięcy, dwa dni, trzy godziny do rozstrzygnięcia, kochani.

poniedziałek, 27 października 2014

PRZEPRASZAM!

Przepraszam! Przepraszam!

Jak widać po tytule w tym poście będę Was za coś przepraszać. No więc przepraszam za brak kolejnego rozdziału! 
Na usprawiedliwienie mogę dodać, że dysk mi w laptopie strzelił i wszystko poszło w... Ekhem, zniknęło. Oczywiście, da się to odzyskać, ale to trochę dużo potrwa :/
 Po drugie, jestem w klasie drugiej gimnazjum, a ten semestr jest dość krótki o czym zapewne sami wiecie. A ja, taki kujon, chcę załapać trochę tych dobrych ocen! Nie wspominając o tym, że laureat sam się niestety nie zrobi :C
Mam nadzieję, że mi wybaczycie, że kolejny raz Was zawodzę.
Jestem na prawdę zła na siebie, że dysk mi trachnął... Ale w sumie to nie moja wina, prawda? 
(Kogo ja oszukuję... Od miesiąca pojawiało mi się neonowe ostrzeżenie, że tak się mogło stać) 
Przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam po dwie setki razy! 

Tak przy okazji, powiedzcie mi czy powinnam zmieniać broń dla Hermiony i Ginny? Mi w sumie obojętnie, bo sama nie byłam zbyt pewna, co im dobrać, a jak zresztą sami zobaczycie zbyt wielkiej różnicy to nie będzie miało. 
Tak poza tym, kto już czytał Krew Olimpu? Ja zaczęłam i boję się skończyć XD

Przepraszam po raz enty, 
Amadea

poniedziałek, 29 września 2014

Rozdział siódmy część druga, czyli ulica Pokątna

Wiem, wiem, wiem. Miałam to wstawić dużo wcześniej, ale tydzień temu wróciłam z dziewięciodniowej wycieczki do Anglii i musiałam nadrobić zaległości, ale postaram się wam tą nieobecność jakoś wynagrodzić. W następnym rozdziale, no góra za dwa, wyruszamy do Hogwartu! Jej, wiem, jak się cieszycie :>
Coraz większą przyjemność sprawia mi pisanie tego dla Was, więc ustanawiam sobie ambitny cel- jedna notka co tydzień. Ale Wasze wsparcie jest mile widziane w postaci komentowania!!!
Amadea


Hermiona
My nie mieliśmy dzwonka. Po prostu go nie było, więc jakim cudem mógł zadzwonić? Właśnie dlatego wszystkich zatkało, łagodnie mówiąc. Ja osobiście byłam z lekka przerażona.
Wiecie, czytałam trochę o zaklęciach chroniących, których użył dyrektor do ochrony Kwatery i należały one do tych rzadkich, bardzo ciężkich do rzucenia i prawie niemożliwych do zdjęcia.
Poza tym, nawet jeśli był to jeden z członków to czemu od razu nie przekroczył progu, jak tutaj każdy robił? To było dziwne. Jak wszystkie te lata w Hogwarcie.
Koło mnie Ron przełknął głośno  ślinę. Spojrzałam na niego odruchowo, jak zazwyczaj zerka się na człowieka, który jako pierwszy przerywa ciszę. Brązowe ślepia miał szeroko otwarte, jakby z przerażenia, i wlepione w... Właściwie, to nie widziałam w co. Nie mogły to być drzwi, bo ewidentnie wodził za czymś wzrokiem. Zerknęłam na resztę. Robili to samo.
Stworek. Oto, kogo zobaczyłam podążając za ich spojrzeniem. Szedł jak duch, nie wydając żadnego dźwięku i jedynie kiwając się miarowo w rytm chwiejnych kroków. Chciał otworzyć przybyszowi.
Już miałam go powstrzymać, kiedy dotarło do mnie, że przecież to on musi to zrobić. Rozumiałam logikę innych- przecież nikt by nie płakał po wrednym, oschłym i gburowatym skrzatem. Smutne, on też miał uczucia!
Ale nic nie powiedziałam. Zatrzymałabym go, gdybym tylko mogła. Ale on nie zwróciłby na mnie nawet uwagi.
Położył swoją kościstą dłoń na metalowej klamce.
Nacisnął na nią.
Ustąpiła z cichym trzaskiem.
Pociągnął drzwi, cofając się o kilka kroków.
Dźwięk dzwonka powtórzył się.
Wychyliłam głowę, aby lepiej dostrzec, co znajduje się na progu i...
Zobaczyłam ptaka. Czarnego, z długimi piórami i haczykowatym dziobem w kolorze kości słoniowej. Swoim białym pazurem, wskazał na leżącą przed nim kopertę. Otworzył dziób i usłyszeliśmy dzwonek. Raz i drugi.
Miałam ochotę się śmiać. I płakać jednocześnie. Ze swojego absurdalnego strachu i przerażenia. To był tylko ptak!
Stworek, sięgnął po list, zmrużył oczy i odczytał skrzekliwym głosem:
- Perseusz Jackson, Grimmauld Place 12, jadalnia, trzecie miejsce po prawej.
Ciekawość została skutecznie zahamowana przez zasady moralności. To przecież jego prywatna korespondencja, prawda? Ale mimo to, chciałam przeczytać jej zawartość.
***
Kilka następnych dni minęło w miarę spokojnie i powoli zaczęliśmy się przyzwyczajać do siebie nawzajem. Każdy już wiedział, że między parami bliźniaków wybuchła rywalizacja o to, kto wytnie lepszy kawał. Było to zabawne, owszem ale nie jeśli ty byłeś przedmiotem dowcipu. Na szczęście pani Weasley szybko zaczęła ich pilnować, a uwierzcie mimo słodkiego uśmiechu ta kobieta może nastraszyć każdego.
Oczywistym były fakty, że Jason chodzi z Piper, a Percy z Annabeth, że Rachel kocha rysować i praktycznie zawsze ma na ubraniu plamy po farbie, Leo ma wyjątkowe ostre ADHD, przez które w środku nocy zaczyna wykonywać dziwne pląsy, a Oktawian odnosi się do każdego z wyższością.
Do rozpoczęcia roku szkolnego zostało zaledwie sześć dni, więc w poniedziałek rano wszyscy ciepło ubrani, wyposażeni w wygodne buty i portfele wypakowane galeonami (goście dostali je z funduszu własnie dla nich przeznaczonego), wyszliśmy na ulice Londynu.
Musieliśmy wyglądać jak jakaś kolonia, czy też, co bardziej prawdopodobne, jak stali bywalcy psychiatryka. Dlaczego? Mimo wczesnej pory roku, liście zaczęły już spadać z drzew przez co na chodniku leżał spory ich dywan, przeplatany kałużami po wczorajszym deszczu. Bliźniacy, cała czwórka, stwierdzili, że nie wolno marnować takiej okazji do nazbierania tych darów jesieni, więc zaczęli zbierać co dorodniejsze sztuki. Skończyło się na chlapaniu na wszystkich deszczówką i rzucaniu się liśćmi.
Zachowywaliśmy się jak dzieci, bo czy nimi nie byliśmy? Korzystaliśmy z tych chwil radości w tych niepewnych czasach.
Gdy dotarliśmy pod Dziurawy Kocioł byliśmy z lekka przemoczeni i wyplątywaliśmy z włosów wszelkie rzeczy, które tam być nie powinny.
Rachel ochrzaniała po raz enty Leona, który masował kostkę, w którą go kopnęła. Jason i Percy dusili się ze śmiechu, a ich dziewczyny patrzyły na nich z wyrzutem, kiedy z ich włosów na podłogę padały krople wody. Bliźniacy Stoll tańczyli kankana, a drudzy szeptali coś do siebie z szatańskimi minami. Oktawian rozglądał się podejrzliwie dookoła, dopóki nie został wmieszany w kłótnię Valdeza i Dare, przez walnięcie przez tą drugą w głowę, kiedy wygłaszała swój monolog. Harry, Ron i Ginny śmiali się i po prostu dobrze bawili. Dorośli podeszli do baru i rozmawiali z karczmarzem. Ja ich wszystkich obserwowałam z uśmiechem na twarzy. Czy świat nie jest piękny?
***
Na ulicy Pokątnej podzieliliśmy się na trzy grupy. Państwo Weasley zebrali od każdego potrzebną sumę i ruszyli z wózkiem do księgarni po potrzebne podręczniki i własnie oni tworzyli grupę numer jeden. Uczniowie z wymiany ruszyli najpierw w kierunku Olivandera po potrzebne różdżki pod opieką profesora Moody'ego, więc oni byli numerem dwa. Drużynę numer trzy tworzyłam ja, Harry i młodsze pokolenie Weasley'ów, pod opieką profesora Lupina.
Ruszyliśmy w kierunku nowo otwartego sklepu, gdzie mieliśmy zakupić zbroję.
Byłam strasznie poddenerwowana, bo kompletnie nie wiedziałam czego się spodziewać i na jakiej zasadzie wybiorą mi najodpowiedniejszą broń. Będę musiała przedstawić swoje nieistniejące umiejętności, czy coś w stylu? Oby nie.
Zatrzymaliśmy się przed jaskrawym budynkiem, pomalowanym na oczojebny pomarańczowy kolor, który kompletnie nie pasował do otoczenia. Kolorowy szyld, posiadający każdą literę w innym kolorze, dumnie głosił: " Dla magicznych wojowników i wojowniczek". Przełknęłam ślinę.
Napis był... słodki. To słowo idealnie pasowało.
Harry pchnął różowe drzwi i wszyscy wkroczyliśmy do puchowego królestwa Kubusia Puchatka. Odebrało mi mowę. Wszelkie rodzaje broni wyglądały jak losowo zamoczone w farbach, a zbroje... Pozostawię bez komentarza.
Na fotelu za ladą siedziała malutka dziewczynka w koszulce z Monster High i jeansach. Patrzyła się na nas karmelowymi oczami, dumnie dzierżąc różdżkę w dłoni.
Ona ma nas obsługiwać...?
- Tato, przyszli jacyś mugole! - wrzasnęła na cały sklep. Mugole? To coś nowego.
Zza drzwi na zaplecze wyłonił się wysoki mężczyzna, ubrany w koszulę w kratkę i czarne spodnie. Gwałtownie zatrzymał się w półkroku, a jego oczy rozszerzyły się do rozmiaru wielkich spodków.
- Angi, co mówiłem ci o zmienianiu wystroju sklepu na, kiedy jestem z tyłu? I co mówiłem o nazywaniu każdego mugolem? - wycedził, wyraźnie siląc się na spokój i przeczesując nerwowo ciemne włosy prawą dłonią.
- Że mam tego absolutnie nie robić - odparła mała grzecznie.
- Więc?
- Oj, tatusiu! Nie gniewaj się! Chciałam jedynie udekorować ten nudny wystrój.
- Dobrze, dobrze. Ale teraz to napraw - rozkazał twardo.
Angi niechętnie machnęła różdżką, a wszelkie pastelowe kolory zostały zastąpione przez srebro i odcienie brązu. Ten wystrój bardziej mi odpowiadał.
- Mogłabyś wrócić do pokoju? - był to raczej rozkaz, co dziewczynka wyraźnie zrozumiała i z naburmuszoną miną wyszła na zaplecze wręczając tacie różdżkę. Ojciec zamknął za nią drzwi, wyraźnie oddychając z ulgą. - Przepraszam za nią. Czego szukacie?
- Zbroi i broni do szkoły dla nich - odparł za nas Lupin z trudem hamując szeroki uśmiech, na cierpiętniczy wyraz twarzy sprzedawcy. Uśmiechnęliśmy się do niego pocieszająco, ale on tylko jęknął, mrucząc coś pod nosem o durnej reformie edukacji. Klasnął dwa razy w dłonie i po jego prawej pojawiły się schody, prowadzące w dół.
- Zapraszam za mną. Pana proszę o zaczekania cierpliwie, na dole trzymam dość cenne przedmioty. - Tu zwrócił się do profesora, który tylko wzruszył ramionami.
***
Schody były szerokie o stromych stopniach, ale przynajmniej dobrze oświetlone. Po chwili znaleźliśmy się w wielkiej sali, o wysokim suficie, gdzie całe ściany pokrywały miecze i tego typu biała broń.
Podłoga, jak to podłoga, nie wyróżniała się jakoś szczególnie.
Ustawiliśmy się w rzędzie, rozglądając się dookoła. Bo było na co popatrzeć. Nie było dwóch identycznych łuków, mieczy, czy też sztyletów.
To musiał być raj dla fanów tego typu broni.
- Nie macie jeszcze cielesnych patronusów, prawda? - zapytał się, wyraźnie zmartwiony.
-Ja mam...- odpowiedział delikatnie Harry, a twarz drugiego wyjaraźnie pojaśniała. Klasnął w dłonie, wyraźnie uradowany.
- Jak wygląda? - Na jego twarzy zaciekawienie wymalowało ciekawy obraz.
- Jeleń, zawsze jeleń.
Ponowne klaśnięcie w dłonie i jeden z cienkich mieczy podleciał przed Harry'ego.
- Złap go i unieś do góry - wyjaśnił. - Nie, nie, prosta ręka, o tak! I jak?
- Normalnie... - odparł nie rozumiejąc o co chodzi Potter. Ja też niezbyt to rozumiałam.
- Zero zmęczenia, nic? - Widząc ruch głowy w górę i w dół, kontynuował: - Zamachnij się nim. Ostrożnie! Czujesz jego ciężar?
Potakujący ruch głowy. -Idealnie! Oto twoja broń. Idź na górę i wybierz rodzaj zbroi, ja zaraz tam przyjdę.
Harry ruszył z powrotem i na pożegnanie tylko się uśmiechnął.
- Została piątka... Jak masz na imię? - spytał się mnie, przeszywając spojrzeniem.
- Hermiona... - zaczęłam, ale ledwie skończyłam, już zaczął mi zadawać kolejne pytania.
- Dom, zainteresowania.
- Gryffindor... Czytanie, nauka... - odparłam szczerze. Co to za absurdalne pytania?
Dwa klaśnięcia i ze ściany zleciała srebrna katana z czarną rękojeścią. Powtórzyłam te same czynności co Harry, czując się co najmniej dziwnie. Nie, że coś, ale dla kogoś z boku te polecenia wydawały się śmieszne! Jeszcze jego ton- rzeczowy i monotonny, przypominający maszynę. Na szczęście szybko się z tym uporałam.
- Do zobaczenia, Krukonko w skórze lwa! - pożegnał mnie, mrugając okiem. Jaki dziwny facet!
***
Po wyjściu ze sklepi, dźwigałam wielki pakunek, a przez ramię zawieszoną miałam katanę. Ginny dostała łuk, bliźniacy po toporze, a Ron ciężki i dwusieczny miecz.
Przed wyjściem jeszcze mierzyliśmy metalowe pancerze, w którym ja czułam się strasznie niewygodnie, a uczucie było podobne do przebywania w więzieniu. Nie, że kiedyś tam byłam.
Po jakimś czasie do tego przywykniemy. Podobno.
Jedno jest pewne: już nie mogłam doczekać się rozpoczęcia piątego roku nauki w Hogwarcie.

środa, 3 września 2014

Rozdział siódmy część pierwsza, czyli o co chodzi z tym listem?

Rozdział siódmy podzieliłam na dwie części, bo wyszedł mi stanowczo zbyt długi (10 stron w wordzie to zdecydowanie za wiele). Ale dobra, zaczęła się szkoła dlatego tylko w weekendy będę mogła pisać (wiecie, nauka, olimpiady, wyjazdy...).
Miała się tutaj zacząć akcja, ale... Coś się nie udało. Przepraszam! Na usprawiedliwienie dodam, że piszę jednocześnie trzy opka, które w równym stopniu mi się podobają i staram się je pisać na zmianę. (Słaba wymówka, ale zawsze jakaś, prawda?)
Czytasz = Komentujesz -> Wspominałam, że zaczęła się szkoła i potrzebuję motywacji po ośmiu lekcjach w szkole, aby od razu nie zasnąć? Nie? Wspominam.

Przepraszam, Amadea
PS: Na wszystkie linki, które mi podaliście weszłam i przeczytałam . Po prostu nie zostawiłam komentarza, ale i to postaram się nadrobić w weekend.


Rozdział 7 część pierwsza, czyli o co chodzi z tym listem?
Leo
Następnego ranka przyleciały sowy. Piętnaście sztuk wleciało w równym rzędzie przez otwarte okno, nie zaprzątając sobie maleńkich główek tym, że akurat jedliśmy śniadanie i jadalnia nie była dostosowana do takiego natężenia istot w niej się znajdujących. Ale jak ptaki miały to zrozumieć?
Efektem tego, pióra latały na wszystkie strony, w holu portrety wygłaszały jak bardzo są oburzone tym hałasem, dorośli próbowali opanować bałagan, co tylko go powiększyło i zaowocowało kolejnymi zdarzeniami. Dla mnie epickimi, ale niektórzy uznali to za potworne. Dzikusy, nie wiedzą co to zabawa.
Najpierw głowa Travisa, czy też Connora, wylądowała w misce owsianki, potem drugi z braci zaczął uciekać przed ptakiem, który za punkt honoru przyjął sobie odebranie mu z kanapki plastra szynki, w następnym momencie Harry stracił swoje okulary z niewiadomych przyczyn, a w próbie ich odnalezienia rozlał dzbanek herbaty, którego zawartość pognała jak tsunami na siedzących naprzeciw Rona i Hermionę, którzy w próbie ratowania swoich ubrań wywrócili krzesła, o które z głośnym trzaskiem potknął się jeden z bliźniaków, tym samym przewracając Jasona, który wywalił się na Piper, a dalej poszło jak domino wywalając wszystkich, którzy siedzieli po prawej stronie stołu, po której niestety siedziałem i ja. Kiedy spróbowałem wstać, głową zderzyłem się z Rachel, która uderzyła w miskę z sałatką, która poleciała metr przed siebie i wylądowała na głowie Oktawiana, którego twarz została ubabrana w majonezie i mieszance warzyw. Wściekły argur chciał chwycić serwetkę i w tym celu pochylił się nad naczyniem pełnym bigosu, ale w tym samym momencie szara sowa zaatakowała go od tyłu i do warzyw na jego facjacie dołączyło mięso i ciemny sos.
Dusząc się ze śmiechu usiadłem pod stołem, w celu uniknięcia losu jaki doświadczył Rzymianin. I okazało się to jednym z genialnych pomysłów boskiego Leona, bo kiedy oni w panice próbowali wszystkich uspokoić, ja bezpieczny pod drewnianym meblem umierałem ze śmiechu obserwując wydarzenia.
Do tych najzabawniejszych należał upadek Percy’ego na Travisa, czy też widok rudych włosów Rachel w cukrze. Ale nic nie pobije widoku kolorowej twarzy Oktasia.
Niezapomniany widok. I jakże piękny.
Godzinę później wszystko wróciło do normy. Znaczy się, sowy odleciały zostawiając nam kilkanaście identycznych listów, przebraliśmy się i umyliśmy z resztek jedzenia, a jadalnia została w miarę posprzątana (jeśli kiedykolwiek odwiedzicie ten dom, wiedzcie, że wielka plama na dywanie tuż pod kredensem, została zrobiona kiedy Syriusz poślizgnął się na rozlanej herbacie).
I normą było to, że ni  stąd ni zowąd ktoś wybuchał śmiechem. Czy też zaczął robić się czerwony na twarzy próbując powstrzymać parsknięcie. Wiecie, najbardziej bawią ludzi rzeczy, których sami niekoniecznie chcieliby doświadczyć. Zawsze się śmiejemy, kiedy zobaczymy jak ktoś się przewraca, a im bardziej pokręcony jest ten upadek, tym bardziej się cieszymy.
Ludzie są okrutni. Za to ich kocham.
Rachel masowała swoją głowę, Percy kolano, Travis nos, Connor tyłek, Ginny plecy, a bliźniacy Weasley ruszali obolałymi łokciami. Reszta uszła w miarę bez większych uszkodzeń.
Ci co jednak trochę ucierpieli, ustawili się w kolejce do pani Weasley, która otworzyła magiczny poradnik pierwszej pomocy i wzdychała widząc ile pracy ją dzisiaj czeka.
Ja spokojnie usiadłem na schodach i zacząłem jeść jabłko, które jako jedno z niewielu ocalało. Po chwili obok mnie usiadł Ron, a na jego twarzy drżał niepewny uśmiech.
- To było niezłe – stwierdził cicho, posyłając mi rozbawione spojrzenie.
- Jest Leo, jest zabawa – odparłem z szerokim uśmiechem i buzią wypchaną jabłkiem.Weasley skrzywił się lekko, a ja zmrużyłem oczy i rzutem godnym zawodowca trafiłem do kosza na śmieci ogryzkiem. – Właściwie, skąd wzięły się te sowy?
- Przyniosły listy z Hogwartu z listą potrzebnych rzeczy. Może jeszcze dziś udamy się na Pokątną.
- Przekątną? Co to jest? – spytałem, czując się jak ostatni idiota. A przecież nim nie jestem.
- Nie znasz tej ulicy…? No racja, wy pewnie macie inną – mruknął, trochę zawiedziony, a ja nie do końca wiedziałem dlaczego. –Wstęp tylko dla czarodziejów, mieszczą się tam sklepy z różnego typu magicznymi rzeczami. I tam kupimy potrzebne przybory.
Pokiwałem głową, nic nie odpowiadając. Myślałem, jakim cudem ludzie nie zauważyli, że gdzieś zniknęła im cała ulica, przecież ona nie jest mała, ale nie chciałem wyjść na głupka, więc nic nie powiedziałem.
Zresztą, nie wiadomo co magia może, a czego nie. Może mają odpowiednik Mgły? Albo, stoi za tym sprytny mechanizm? W sumie, co to za różnica?
Moje ważne rozmyślania, przerwał Percy, ruchem głowy wskazując abyśmy weszli do środka. Chcąc nie chcąc, wstałem i podążyłem do jadalni, gdzie reszta już czytała swoje listy. Zero empatii, na mnie nie poczekali! Serio, ostatnio stali się bardziej egoistyczni.
Pokręciłem głową, w geście zniesmaczenia. Wredoty. Usiadłem, a w tym samym momencie Annabeth rzuciła mi kopertę, którą, jak to ja, zręcznie złapałem.
Pierwsze co rzucało się w oczy była wielka, rdzawa pieczęć, jakby ze średniowiecza, zrobiona z wosku. Złamałem ją, z cichym trzaskiem, brudząc sobie tłuszczem, czy też czymś w tym stylu, palce.
W środku znajdował się, oczywiście, list zapisany krzywym pismem na żółtawym i szorstkim papierze.
Uczeń piątego roku powinien posiadać:

  • Standardowa księga zaklęć (stopień 5) - Miranda Goshawk
  • Wybitne osiągnięcia w czarowaniu
  • Teoria obrony magicznej - Wilbert Slinkhard
  • Sennik - Inigo Imago
  • Rozbite kule: kiedy los staje się podły
  • Eliksiry dozwolone i nie dozwolone
  • Tajniki Zielarstwa (3 stopień)
  • Transmutacja nowoczesna
  • Opieka nad magicznymi stworzeniami - podręcznik amatorów
  • Jeden cynowy kociołek rozmiar 2
  • Teleskop mały, składany
  • Zestaw kryształowych/szklanych fiolek
  • Szata robocza ciemna
  • Tiara zwykła ciemna
  • Szata wyjściowa
  • Rękawice ochronne ze smoczej skóry
  • Płaszcz zimowy ciemny
  • Jedna dopasowana zbroja z metalu
  • Jedna spiżowa zbroja (napierśnik, naramienniki, nagolenniki i hełm)
  • Jeden rodzaj broni z niebiańskiego spiżu (sztylet/miecz/łuk/katana/włócznia/szabla)

Z wyrazami szacunku, Minerva McGonagall,
Zastępca dyrektora
- Co? Po co… – zaczął Fred.
- … Nam zbroja? – dokończył George, a potem obydwaj spojrzeli na siebie z uśmiechem.
- To przecież oczywiste! – powiedziała Hermiona, czym skierowała na siebie wzrok kilkunastu osób. Lekko się speszyła, dlatego nerwowo poprawiła włosy ruchem ręki. – Annabeth, mówiłaś przecież, że specjalizacją waszej szkoły jest trenowanie opiekunów magicznych zwierząt, tak?
Ann wolno kiwnęła głową, niezbyt wiedząc do czego czarodziejka zmierza.
- Wymiana między szkolna polega na udoskonaleniu umiejętności, prawda? My was nauczymy na przykład wróżbiarstwa, a wy nas obrony bez użycia magii! W ten sposób obie strony na tym skorzystają! – wyjaśniła, wiercąc się niespokojnie na krześle.
To miało sens i chyba było najbardziej prawdopodobną opcją. Dziwne, że córka Ateny na to nie wpadła… Wiedziałem, że przez przebywanie w towarzystwie głupszych od siebie, samemu można się takim stać. Dlatego muszę wystrzegać się obcych. I Oktasia. Szczególnie jego.
- Ale do czego przyda się walka mieczem, jeśli przeciwnik będzie miał różdżkę? – spytał się Harry.
- A jeśli ty stracisz swoją? Jeśli dobrze wyćwiczy się koordynację ruchową, możliwe będzie odbijanie zaklęć mieczem. A poza tym, niektóre magiczne zwierzęta są odporne na magię. Wtedy biała broń również może się przydać… - wyjaśniła, mówiąc jakby do siebie, Annabeth encyklopedycznym tonem, jak go zwałem.
Hermiona pokiwała głową i zaczęły się po cichu wymieniać uwagami, odnośnie zalet takiej taktyki. Westchnąłem, kiedy reszta również pogrążyła się w rozmowach na najróżniejsze tematy. Ale i ta względna sielanka nie trwała długo, bo Hermiona I Ron zaczęli krzyczeć, jakby ich coś ugryzło, co było całkiem możliwe biorąc pod uwagę wszystkie dziwne wydarzenia w jakich kiedykolwiek brałem udział.
Przed nimi leżały dwie identyczne tarcze, z wielką złotą literą „P” na karmazynowym tle. W tym samym momencie reszta towarzystwa również zaczęła skakać ze szczęścia, czy też wykonując tego typu czynności ukazujące zadowolenia. Jedynie my, herosi, patrzyliśmy się na nich, jak na stałych bywalców psychiatryka.
- YUHU! HURRA! KTOŚ WYJAŚNI CO ŚWIĘTUJEMY? – wrzasnąłem, skutecznie tłumiąc wszystkich innych. Ma się ten głos, c’nie?
- Ron i Hermiona zostali prefektami Gryffindoru – wyjaśniła pani Weasley aż promieniejąc dumą tak bardzo, że można było się w niej opalać. Przekrzywiłem głowę w prawą stronę i zmarszczyłem brwi. Wiedziałem, że wyglądam bardzo dziwnie z taką minę, ale na nic lepszego nie byłem w stanie się zdobyć. Za dużo informacji, które musiałem zapamiętać, a biorąc pod uwagę moje nad wyraz silne ADHD, nawet jak na herosa, stwierdziłem że udam, że rozumiem o co chodzi.
Dlatego, dając upust swojej energii, przyłączyłem się do czarodziejów, przez co Oktaś wysłał mi spojrzenie mówiące jednoznacznie: „jeden już zwariował, została jeszcze siódemka”.
Wtedy usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. I zamarliśmy. Jednocześnie, w dziwnych pozycjach z wyrazem twarzy równie absurdalnym. Normalnie śmiał bym się z tego, ale powaga udzieliła się i mnie.
A bezruch trwał. I trwał.